Pamiętam (o dziwo!), jak na studiach pewien profesor od teorii literatury dał nam na zajęciach radę, która wówczas wydała mi się absurdalna i kompletnie niezrozumiała:
– Kiedy przeczytacie książkę, zróbcie drobną notatkę, aby w pamięci zostało wam po lekturze choćby jedno zdanie, choćby jedna ważna myśl. Żeby to wszystko nie uleciało wam potem gdzieś w powietrze.
Jedno zdanie! Dobre sobie. Miałem wówczas 20 lat, czytałem tony książek, ale notatek z nich nigdy nie robiłem, bo i po co? Wszystko bez problemu osadzało mi się głęboko w pamięci i było tam dostępne na zawołanie przez długie lata. Powieści Dostojewskiego, Camusa, Kafki, Faulknera, dramaty Mickiewicza, Różewicza, Mrożka, Gombrowicza, wiersze Wojaczka, Bursy, Tuwima czy Stachury (mnóstwo wierszy znałem zresztą na pamięć). Każdy z tych tekstów miał swoje miejsce w odpowiedniej szufladce w mojej głowie, wystarczyło ją tylko otworzyć, a szczegóły pojawiały się bez specjalnego ponaglania i wysiłku.
Czas niestety biegł nieubłaganie, nie wiedzieć gdzie i po co uciekał rok za rokiem, i w pewnym momencie zauważyłem, że moja pamięć zaczyna zauważalnie słabnąć. Na przykład czytam książkę i po trzech miesiącach niewiele mi z niej w głowie zostaje. Czasem zdarzyło mi się nawet sięgnąć dwukrotnie po tę samą lekturę, bo nie pamiętałem, że już ją wcześniej czytałem.
Przypomniałem sobie wówczas słowa profesora od teorii literatury i… zacząłem robić notatki. Założyłem zeszyt lektur i zapisuję w nim nie tylko mojej refleksje, ale czasem również całą opowiedzianą w książce historię. Trochę to pracochłonne, ale mimo wszystko się opłaca. W pamięci zostaje mi zdecydowanie więcej niż jedno zdanie.
Z rozmów z moimi znajomymi wynika, że problem dotyka nie tylko mnie. Mniej więcej raz w miesiącu spotykamy się w gronie kilkunastu osób na Zoomie, aby porozmawiać o wybranej wcześniej książce (w tym roku skupiliśmy się na współczesnej literaturze japońskiej, która jest po prostu fantastyczna). I wiem, że niektóre osoby kończą lekturę książki nawet i w dniu naszego spotkania, żeby mieć ją świeżo w pamięci. Co zrobić, jakoś trzeba sobie radzić…
Ale jak poradzić sobie na przykład z zapamiętywaniem słówek z obcego języka? Powieść można sobie streścić w notatniku, okraszając to streszczenie co smakowitszymi cytatami i później w razie potrzeby do tych notatek sięgnąć. Ale słówek i zwrotów streścić się nie da. Trzeba je sobie wbić do głowy i muszą tam osiąść na stałe. I co gorsza, być dostępne na zawołanie, bo przecież nasz rozmówca nie będzie czekał, aż zerkniemy do notatnika i wyszukamy sobie odpowiednie słowo lub zwrot. Może poczekać, ale będzie to miało raczej niekorzystny wpływ na przebieg naszej konwersacji.
Ta kwestia zaczęła być dla mnie istotna, kiedy w czasie pandemii zacząłem uczyć się języka włoskiego. Robiłem oczywiście fiszki, stosowałem też tzw. złotą listę (zainteresowanych odsyłam do Internetu i filmików publikowanych przez poliglotów). Powtarzałem słówka wielokrotnie, budowałem z nimi zdania, ale jakoś nie wszystkie chciały mi się w głowie na stałe osadzić. W końcu zupełnie intuicyjnie wpadłem na pewien pomysł, który okazał się nadspodziewanie skuteczny. A jak się później okazało, nie byłem pierwszą osobą, która to wymyśliła, bo jakiś czas potem znalazłem wywiad przeprowadzony przez Davidego Gemellę, poliglotę i nauczyciela języka włoskiego, z Alessandrem Deconcinim, lingwistą i specjalistą od działania ludzkiej pamięci, w którym to wywiadzie tę „wynalezioną” przeze mnie metodę sympatyczni i elokwentni Włosi szczegółowo opisują. Na czym ona polega? Mianowicie trzeba skojarzyć słówko z obcego języka z jakimś słowem lub dźwiękiem z naszego rodzimego języka. I zbudować na tej podstawie poruszającą, emocjonalną i najlepiej… kompletnie absurdalną historię.
Alessandro nie zna języka rosyjskiego, więc Davide zaproponował, aby jego rozmówca zapamiętał słówko dostoprimieciatiel’nost’, które oznacza atrakcję turystyczną. Alassandro zabrał się więc do dzieła. Zaczął od tego, że wyobraził sobie Koloseum, bo to niewątpliwie jest jedną z największych atrakcji turystycznych Rzymu. Potem podzielił rosyjskie słówko na kilka części. Dosto skojarzyło mu się z włoskim zwrotem salto con l’asta, czyli skok o tyczce. Prime – z osobami, które są pierwsze. Zatem w Koloseum odbywa się konkurs skoku o tyczce i kilka osób się cieszy, bo zajęli w tym konkursie pierwsze miejsca. Następnie cia skojarzył z włoskim słowem ciao, a tiel – z telefonem. Czyli jest konkurs, ktoś go wygrywa, a publiczność krzyczy ciao i telefonuje do znajomych. I na koniec zostało nost. To akurat słówko Alessandro skojarzył ze skrótem N.A.S, czyli oddziałem do zadań specjalnych włoskich karabinierów. Podsumowując: wyobraził sobie, że po konkursie skoku o tyczce, który odbywa się w rzymskim Koloseum, tłum krzyczy ciao i telefonuje do swoich znajomych, a potem wpada tam oddział włoskich specjalsów i wyprowadza osobę podejrzaną o popełnienie jakiegoś przestępstwa. Trzeba przyznać, że to sytuacja mocno absurdalna i niemająca żadnego powiązania z realnym życiem. I bardzo dobrze!
Davide rozmawiał z Alessandrem ponad 20 minut, a pod koniec spotkania spytał go, jak jest po rosyjsku atrakcja turystyczna.
– Dostoprimieciatiel’nost’ – odpowiedział bez chwili zastanowienia Alessandro.
To działa, co tu dużo mówić. Korzystam z tej metody bardzo chętnie, sprzedałem ją też moim dzieciom, bo przecież nie jest zarezerwowana wyłącznie dla 50-latków (mózg zaczyna się już starzeć po 25. roku życia).
Moje przykłady? Bardzo proszę. Na przykład słówko trisavola, które oznacza prababcię. Wyobraziłem sobie jako staruszkę moją koleżankę z dzieciństwa Wiolettę, za którą ustawiają się trzy osoby (trzy za Wiolą). Oczywiście dzieje się to wszystko na podwórku, na którym spędziłem dzieciństwo, bo trzeba tu zaangażować silne emocje. Inny przykład? La passata di pomodoro, czyli przecier pomidorowy. Tutaj wyobraziłem sobie stojący na ulicy samochód volkswagen passat, którego dzieciaki obrzucają pomidorami. To było proste. Teraz coś trudniejszego, ale też z kręgu kulinariów. Fettine sottili, czyli cienkie plasterki. Słówko fettine skojarzyło mi z… polskim aktorem Edmundem Fettingiem. Wyobraziłem go sobie więc jako przeraźliwie chudego (cienkiego wręcz). Ze słowem sottili miałem już jednak pewien problem, bo z niczym mi się skojarzyć nie chciało. Ale jak się okazało, nie miało to żadnego znaczenia. Wystarczy obraz chudego, czy wręcz cienkiego Edmunda Fettinga i sprawa załatwiona. Zwrot fettine sottili siedzi mi w głowie na amen.
No dobrze, ktoś spyta, ale dlaczego, kiedy mam przetłumaczyć na włoski słówko prababcia, w głowie pojawia mi się koleżanka Wioletta, a nie chudy Edmund Fetting? Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego akurat zawsze pojawia się właściwe skojarzenie. Ale niespecjalnie mnie to kłopocze.
Paweł Mazur