Te prawdziwe ostatki, czyli karnawałowe zapusty to czas niczym nieskrępowanego świętowania. Tak jakby można się było na zapas wybawić! Wakacyjne ostatki to jednak zupełnie inna sprawa. Nikomu, a zwłaszcza uczniom, nie przyjdzie do głowy huczne celebrowanie zakończenia kanikuły. Bo i z czego się tu cieszyć? No chyba że chodzi o rozbicie monotonii – jak w zapustowych ostatkach. Zmiana i różnorodność są w życiu potrzebne, więc nawet wakacje mogą się w końcu uczniom znudzić. Do tego dochodzi tęsknota za koleżankami i kolegami. A może nawet za niektórymi nauczycielami. A stąd już tylko krok do tego, co sobie niektórzy uczniowie myślą przed rozpoczęciem roku szkolnego: „tym razem to ja się naprawdę wezmę za naukę”. Co z tego wyjdzie, czas pokaże, ale warto takie nastawienie wykorzystać.
A skoro już o zaradzeniu monotonii upływającego czasu mowa, to może warto zaapelować, żeby po wakacyjnej aktywności, sprzyjającej podtrzymaniu kultury fizycznej, uczniowie zbratali się z tą drugą, znacznie cieńszą warstwą kultury – duchową. I po prostu wzięli książkę do ręki i trochę poczytali!
Wiem, dmucham w rozstrojoną tutkę. Po pierwsze jeśli jakaś grupa społeczna w swojej masie jeszcze czyta w naszym kraju książki, to jest to właśnie młodzież szkolna. Po co więc apelować akurat do nich? Po drugie natomiast mam poważną wątpliwość, czym w praktyce jest apelowanie. Niestety głosem wołającego na puszczy.
Ale mimo to spróbuję swój apel uargumentować. Może dość pokrętnie, ale jednak. Apel musi być kontrowersyjny, bo inaczej nikt go nie usłyszy, dlatego dołączę do niego jeszcze jeden warunek: niech uczniowie wezmą książkę do ręki, ale niech to nie będzie lektura szkolna! Najlepiej niech lekturę poznają tylko z jakiegoś bryku, żeby liznąć trochę schematów myślowych, które przydadzą się na egzaminie. Ale niech nie zajmują swoich młodych umysłów treściami, do których nie dorośli. O, jak kontrowersyjnie! A do czytania niech wezmą coś wciągającego i współczesnego.
Tak się składa, że kiedy młodzież kończy szkołę, nagle przestaje czytać. Z tego, co pamiętam z pewnego raportu powstałego przed laty na zamówienie IBE, chłopcy przestają czytać w wieku około 19 lat, dziewczyny około 24 roku życia. Część z nich przechodzi do podgrupy czytających przynajmniej jedną książkę rocznie (jakieś 37%, co z kolei wiadomo z corocznego raportu czytelnictwa Biblioteki Narodowej), reszta do podgrupy nieczytających niczego. Nie jest to przypadkowa zbieżność końca nauki ze śmiercią nawyku czytania. Nieszczęsnym grabarzem czytelnictwa są, moim zdaniem, lektury szkolne, a właściwie kanon tekstów, który aplikuje się uczniom – bo to nie tylko lektury obowiązkowe, ale też duża część tekstów, na których uczniowie uczą się historii literatury, teorii i języka.
Podstawowy grzech polega na tym, że każemy dzieciom czytać utwory napisane dla dorosłych. Jeszcze w klasach 1–3 czytanki są pisane z myślą o młodocianym odbiorcy. Do lektur obowiązkowych nikt jeszcze nie wstawia Pana Tadeusza. Ale już rok później – proszę bardzo, czemu nie.
Czwartoklasista już czyta fragmenty naszej epopei narodowej i się nią zachwyca, jak pewnie myślą ci, którzy tę lekturę wpisali do kanonu. A czemu nie, niektórych dziesięciolatków dla szóstki zachwyciłaby nawet Wielka Improwizacja.
Zastanawiam się tylko, dlaczego na matematyce uczniowie uczą się najpierw na tak zwanych liczmanach, zliczają pieski, kotki, kasztany i patyczki. Dlaczego wyznacza im się przedziały liczbowe, w obrębie których ćwiczą działania – od łatwiejszych do trudniejszych. A przecież liczby są też w logarytmach i w trygonometrii. Dlaczego po skończeniu etapu wczesnoszkolnego uczniowie w czwartej klasie nie dostają na warsztat od razu zadań z wieloma niewiadomymi? Dlaczego na matematyce muszą czekać na te wszystkie przyjemności, aż dojrzeją intelektualnie? A na polskim nie muszą?
Pan Tadeusz, nawet we fragmentach, to takie zadanie z wieloma niewiadomymi. Co z tego, że składa się z liter, wyrazów, zdań, środków stylistycznych, rymów i rytmu, o których częściową wiedzę uczniowie mogą teoretycznie opanować nawet w wieku 10 lat? W równaniu z wieloma niewiadomymi każdy ze składników także jest łatwy do opanowania. Iks to iks, jedna z niewiadomych, igrek to igrek, inna z niewiadomych, a zet to zet. Tylko że razem zestawione są dla początkującego ucznia zbyt trudne. Najpierw więc na matematyce uczy się zadania z jedną niewiadomą, później z dwiema. Na macierze przychodzi czas dużo później, w liceum. I, zdaje się, nie każdy musi się ich uczyć. Wydaje się to logiczne i zdrowe.
Pewnie, że ktoś może mieć ambicję, żeby 10-latek potrafił rozwiązywać zadania z wieloma niewiadomymi. Tak samo jak ktoś może mieć ambicje, żeby 10-latek znał Pana Tadeusza. Tylko tego, że te ambicje matematyczne doprowadziłyby do opłakanych skutków, wszyscy się domyślają. A w wypadku języka polskiego? Wystarczy „argument”, że Pan Tadeusz to tak wspaniały utwór, że wszystkie dzieci powinny go znać. Albo powieści Sienkiewicza! To nic, że ćwiartuje się tam zwłoki, porywa i gwałci panny, odcina głowy i wbija innowierców na pal. Jakże nie znać Sienkiewicza? Całe pokolenia się na nim wychowały.
Tylko że przez takie ambicje odbieramy młodym ludziom te emocje, które powinny towarzyszyć czytaniu, czyli radość, poczucie olśnienia, szczęście, zadowolenie, współczucie, fascynację, zachwyt, zaangażowanie, wyrozumiałość. Za to fundujemy mu znudzenie, zniecierpliwienie, poczucie, że skoro się czegoś nie rozumie, to jest się głupim, świadomość straconego czasu i dyskomfort psychiczny związany z przymusem.
Młodzież po ukończeniu szkoły przestaje czytać, ponieważ przez ambicję dorosłych nie polubiła literatury. A miałaby na to szansę, gdyby dorośli byli nieco roztropniejsi.
Na szczęście jako lektury uzupełniające nauczyciel może wybrać, co tylko chce. Do czego gorąco namawiam.
Udanego nowego roku szkolnego!
Ryszard Bieńkowski