Postaw na edukację

15.11.2024

Ufać czy nie ufać?

Oto jest pytanie

Ufać czy nie ufać?

Prowadziłem ostatnio ciekawą rozmowę na temat składania życzeń w Święto Niepodległości. Konkretnie na temat tego, czy takie życzenia powinniśmy sobie tego dnia składać, czy też raczej nie ma takiej potrzeby. Moi adwersarze twierdzili, że jak najbardziej należy, natomiast ja uważałem, że nie ma u nas takiej tradycji. Nieważne, jakie były argumenty za tym, żeby takie życzenia składać, w każdym razie było ich sporo (od racjonalnych po emocjonalne), natomiast ja miałem tylko jedno do powiedzenia, a mianowicie, że nie ma u nas takiego zwyczaju, nie utrwalił się w tradycji, więc składanie sobie tego dnia życzeń jest sztuczne i nieosadzone w obyczajowości.

Pewnie pat w wymianie argumentów trwałby dłużej, gdyby jeden z kolegów nie wpadł na pomysł, żeby zapytać o tę kwestię Chat GPT, który wygenerował taką oto odpowiedź:  

„W Polsce składanie życzeń z okazji Święta Niepodległości (11 listopada) nie jest powszechną tradycją w takim samym stopniu jak np. składanie życzeń na Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Święto to ma raczej charakter patriotyczny i państwowy, a obchody koncentrują się wokół uroczystości, marszów, koncertów i innych wydarzeń upamiętniających odzyskanie niepodległości w 1918 roku”.

I dyskusja na tym się zakończyła. Wszyscy od razu przyjęli do wiadomości stanowisko Chata GPT, który zapewne cieszy się w społeczeństwie znacznie większym autorytetem niż folklorysta w średnim wieku, nawet jeśli ma 30-letnie doświadczenie w studiowaniu obyczajów ludowych i tradycji narodowych.

A skoro, jak można wyczytać między wierszami, zabolało to mnie (folklorystę w średnim wieku), to ciekaw jestem, czy i Państwa to dotyka w relacjach z uczniami i (może bardziej) rodzicami?

Czytałem ostatnio wpis na Facebooku pewnej polonistki, która podzieliła się przykrym doświadczeniem podważania jej metod dydaktycznych przez rodziców. Zaczęło się od tego, że na zebraniu została zaatakowana przez troskliwe mamy i zatroskanych tatusiów oskarżeniem o nierealizowanie podstawy programowej. Chodziło o to, że dzieci nie czytały jeszcze którychś tam lektur – przewidzianych w podstawie programowej do realizacji w klasach 4–6 lub 7–8. Oczywiście wyjaśnić tę sprawę dało się łatwo, bo przecież to od nauczyciela zależy, w której klasie omówi lektury. Chociaż akurat to wyjaśnienie nie wystarczyło rodzicom, bo nie podobały się im także metody pracy stosowane przez panią polonistkę. Tak pisze o jednej z takich metod, która miała pomóc w uważnym czytaniu lektur:

„Wymyśliłam wtedy dzienniki lektur – rodzaj pamiętnika czytania, pusty zeszyt wypełniany fantazją: rysunkami i pisaniem dzieci. Powstała też instrukcja prowadzenia tego dziennika – punkt zaczepienia. Nikt tego dziennika nie robił, dzieci (klasy 4 i 5) na głos na lekcji komentowały bezsens tych ćwiczeń, komentowały słowami dorosłych. Dostałam nawet mail od rozżalonej matki, że zabijam radość czytania”.

Najprawdopodobniej dzieci niechętnie wypełniały wymyślone przez panią dzienniki lektur dlatego, że wymagały one fantazji biorącej się z przeczytania lektury i to w określonym czasie. Na podstawie streszczenia czy bryku takiego dziennika raczej nie da się wypełnić „fantazją”, czyli wrażeniami z lektury. No i dzieci miały kłopot, z którym zwróciły się do rodziców. A w myśleniu życzeniowego rodzica, który swoją wiedzę na temat edukacji polonistycznej czerpie (jak pokazuje przytoczony wcześniej przykład) z wygooglowanej wiedzy o tym, co stoi w podstawie programowej, wszystko, co jest w tej podstawie napisane, powinno być zdanie po zdaniu realizowane i odhaczane. A czy jest tam słowo o jakichś dziennikach lektur?

W filmie Rozmowy kontrolowane Stanisława Barei jest taka scena, w której pułkownik UB Molibden, grany przez Krzysztofa Kowalewskiego, pyta Ryszarda Ochódzkiego (Stanisław Tym), do kogo ten ma zaufanie. Na co Ochódzki szczerze i z przekonaniem odpowiada: „Do nikogo”. Pamiętna scena. Molibden go jeszcze dopytuje: „Ale teoretycznie”, na co słyszy: „Teoretycznie to do ciotki… Ciocia Lusia, na Rembertowie mieszka”. To był późny PRL, pomiędzy ludźmi powiązanymi z władzą a zwykłymi ludźmi zaufania nie było za grosz, a w drugą stronę jeszcze mniej. Można powiedzieć, że był to czas rozkładu ostatnich powiązań władzy ze społeczeństwem.

A gdybyśmy tak zapytali siebie dzisiaj, do kogo mamy zaufanie? Mam wrażenie, że nie tylko te nitki połączeń prowadzące z góry na dół już się zerwały, ale też naturalny splot więzi społecznych został poszarpany.

Weźmy zaufanie do lekarzy. Ja również, jak wszyscy, zamiast iść do lekarza, wolę najpierw sprawdzić w internecie, co mi może dolegać. Najczęściej znajduję informację, że mogę cierpieć na wiele schorzeń, z czego część jest śmiertelnych, a inne są powiązane z kolejnymi objawami, które nagle ni z tego, ni z owego także zaczynam odczuwać. I idę z tymi lękami do lekarza, a on, gdy tylko usłyszy: „Wyczytałem w internecie że…”, robi się jakiś smutniejszy.

No więc – nauczyciel czy Chat GPT? Lekarz czy google? Profesor historii czy mapa na Facebooku z dziwnie zarysowanymi granicami? Ekonomista czy e-mail z ofertą „zainwestuj w złoto”?

Ryszard Bieńkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.