Od ponad miesiąca w mojej szkole przebywają dzieci z Ukrainy. Utworzyliśmy dla nich trzy klasy przygotowawcze stosownie do wieku. Uczą w nich przeważnie nasi nauczyciele, choć jest dwoje z Ukrainy posiadających uprawnienia i znających język. Inni pomagają nam jako nauczyciele wspomagający.
Dla mnie uczenie języka polskiego jako obcego jest zupełnie nowym wyzwaniem. Przekonałam się właśnie, jak trudna to praca. Niby takie proste – nauczyć dzieci formuł przywitań, nazw potraw czy kierunków świata i innych z pozoru prostych słów. Ale sprawić, żeby na stałe weszły one do słownika ucznia, to już wyzwanie. Wyzwaniem jest także liczba uczestników zajęć. W klasach przygotowawczych zwiększono dopuszczalną liczbę uczniów. Uczę więc języka w 25-osobowej grupie. Trudno z wszystkimi porozmawiać. Na szczęście nie ma dużego problemu z alfabetem łacińskim, bo dzieci uczyły się w Ukrainie angielskiego.
Pracę z grupą zaczęłam od podstaw. W powszechnym przekonaniu nasze języki są podobne. Pod pewnymi względami rzeczywiście tak jest, jednak nie jest to na tyle duże podobieństwo, żeby ukraińskie dzieci mogły pisać egzamin ośmioklasisty. I nie myślę tu nawet o znajomości lektur, zawiłych nawet dla naszych uczniów, a po prostu o zwykłej komunikatywności. Taki pomysł to czyste szaleństwo. Rzecz nie do wykonania.
Początkowo lekcje były bardzo efektywne. Choć dzieci były wycofane, smutne i zagubione, to widziałam też ogromną motywację i chęć do pracy. Po niedługim czasie sytuacja zaczęła się zmieniać. Uczniowie jakoś przywykli do nowej sytuacji. Zaczęły się pojawiać zwykłe szkolne problemy – ktoś uciekł z lekcji, ktoś nie bardzo miał ochotę na notowanie czy pracę w grupach. Ot, szkolna rzeczywistość.
Kolejnym wyzwaniem jest to, że grupa bardzo często się zmienia. Ukraińskie rodziny migrują dalej, niektórzy uchodźcy wracają do domu, a w ich miejsce pojawiają się nowi. Jedni już coś potrafią, inni zaczynają od zera. I jak to pogodzić?
Wspomnę o jeszcze jednym. Sześć dodatkowych godzin, do których trzeba się przygotować, wywołuje po prostu zmęczenie. Jeśli ten fakt połączymy z tym, że minister usilnie pragnie zwiększenia pensum dla nauczycieli, to przyszłość nie jawi się optymistycznie.
Nie powiem – nowe wyzwanie jest dla mnie interesujące. Z zaciekawieniem patrzę na nawiązujące się relacje między uczniami polskimi i ukraińskimi. Tu muszę przyznać z dumą, że nasi uczniowie stanęli na wysokości zadania. Pomagają swoim kolegom, interesują się ich losami, współczują. Szkoda tylko, że empatii muszą się uczyć w tak drastycznych okolicznościach.
W pomoc Ukraińcom zaangażowana jest cała społeczność lokalna. Mam wrażenie, że rodziny są zaopiekowane na najwyższym poziomie. Dzieci dostają w szkole darmowe wyżywienie, wyprawkę szkolną i podstawowy komplet ubrań. W placówce funkcjonuje też stale zasilany punkt pomocowy, z którego można korzystać na bieżąco, w miarę potrzeb. Ze strony uchodźców widzimy zaangażowanie w życie miejscowości. Gościliśmy ich na pikniku świątecznym, planujemy wspólne morsowanie połączone ze zbiórką funduszy na dalsze wsparcie. Wszystko to połączone z degustacją przysmaków kuchni ukraińskiej, które mają przygotować przebywające u nas kobiety. W takich akcjach cieszy to, że dzieci widzą zaangażowanie rodziców. Jest więc szansa na utrwalenie nawyku pomagania i wrażliwości na krzywdę drugiego człowieka.
Rośnie nam pokolenie, którego głównym doświadczeniem wczesnych lat szkolnych będzie już na zawsze pandemia i kryzys wojenno-uchodźczy. Oby umiało ono wyciągnąć z tego wnioski i w przyszłości nie przyczyniło się do eskalacji kolejnych konfliktów.
Joanna Hulanicka