Kiedy się spojrzy na kalendarz, to widać, że tegoroczny czerwiec ciasno zapisano szkolnymi dniami. Prawie nie ma w nim ulgi dla dzieciaków niecierpliwie wyczekujących ostatniego dzwonka. Bite cztery tygodnie. Ale, tak mi się wydaje, można już powoli wędrować myślami w stronę wakacji. Jest w końcu trochę luźniej, oceny w zasadzie wystawione, mnożą się zielone szkoły, wycieczki i wyjścia. Lato czeka, choć aura jak dotychczas nie współpracuje.
Dlatego chciałbym napisać coś pozytywnego. Przynajmniej na koniec, skoro przez większość roku jestem złośliwy i wytykający. Tak się składa, że zbiegły się dwie okoliczności, które mnie do tego pozytywnego spojrzenia skłaniają. Pierwsza to właśnie nadchodzące wakacje (cieszę się z nich nie w swoim imieniu, ale tych, którym letnia przerwa należy się w pełnym zakresie). Druga okoliczność to fakt, że jest to mój 150 felieton na blogu Postaw na edukację. Do 200 mogę nie dociągnąć, więc mam być może ostatnią okazję na mały jubileusz. Brawo, Rysiu, dałeś radę.
Mogą mi Państwo uwierzyć, że pisałem już o wszystkim (nawet nie trzeba wierzyć, można sobie przeczytać wcześniejsze wpisy w blogowym archiwum), a skoro o wszystkim, to także o wakacjach. Lista tematów, na które z większą lub mniejszą zgryźliwością się wypowiadałem, jest długa, bo i czasy były takie, że pióro świerzbiło. Stery edukacji dziwnym zbiegiem okoliczności bardzo często u nas trafiają w ręce, w które właściwie i co najwyżej powinny być brane tylko szmaciane kukiełki i pacynki. Z kuleczkami już bym nie ryzykował, bo jedna mogłaby się zepsuć, a druga zgubić.
Przepraszam – miało być bez złośliwości i wytykalizmu! Ale, jak widać, krew nie woda.
Wrócę zatem do czasów, kiedy byłem jeszcze sympatycznym i prostolinijnym Rysiem u progu lata. Właściwie wszystkie moje wakacje, przynajmniej od piątej klasy szkoły podstawowej aż po ostatni rok studiów, wyglądały bardzo podobnie, bo po prostu pomagałem rodzicom w gospodarstwie. Dzieci rolników łączy ten sam wakacyjny los, czyli praca.
W sytuacji mojej rodziny była to ręczna praca z użyciem podstawowych narzędzi mechanicznych, na przykład zboże kosiliśmy kosą częściowo, a trawę na podmokłej łące – w całości. Częściowo młóciliśmy cepami! Nie żartuję, tak było, więc moje typowe wakacje polegały na codziennej dość ciężkiej pracy.
Tym bardziej pamiętam i doceniam małe przerywniki od tej rutyny. Pewnego roku na przykład w przeddzień rozdania świadectw zostaliśmy razem z kilkoma kolegami zaprzęgnięci przez wychowawczynię do przenoszenia mebli ze starego budynku szkolnego do nowego. Pech chciał, że ciężka szafa, którą nieśliśmy we czterech, spadła mi na nogę i dość mocno rozcięła kolano. Kontuzja spowodowała, że nie mogłem pracować od razu po przyjeździe do rodziców. Miałem ulgowe dwa tygodnie aż do zdjęcia szwów. Inna rzecz, że w kapsle też nie mogłem wtedy grać, bo ta zabawa wymaga jednak sprawnych kolan.
Innym razem, a było to podczas wakacji między szkołą podstawową a średnią, musiałem wrócić do miasta na przymiarkę munduru (w mojej nowej szkole, której patronowała Bohaterska Załoga ORP Orzeł, obowiązywał strój galowy, przypominający marynarski mundur). I w ten sposób jeden jedyny raz doświadczyłem (przez kilka sierpniowych dni) wakacji w mieście, ze szwendaniem się z kolegami po różnych znanych miejscach, po których zwykle szwendałem się po szkole. Niby nic specjalnego i gdybym miał tak spędzać całe wakacje, to pewnie umarłbym z nudów, ale jako przerywnik między żniwami a kopaniem kartofli było to świetne przeżycie beztroski, bezcelowości i przyjemnej nudy, czyli czegoś, czego właściwie nie znałem ze swoich zwykłych wakacji.
I jeszcze jedno wspomnienie – wakacji po maturze, najpiękniejszych. Świadectwo maturalne odebrałem (pamiętam) 2 czerwca. Później zdawałem egzaminy na studia. Kilka, bo na 4 kierunki. Bezskutecznie, bo mimo że wszystkie egzaminy zdawałem, wszędzie byłem ciut pod kreską, z czegowynikało nieco stresu (wojsko czyhało). Po każdym egzaminie zakończonym niepowodzeniem szedłem do dziekanatu i prosiłem o zaświadczenie o zdanym egzaminie i nieprzyjęciu z powodu braku miejsc. Panie w dziekanacie dziwiły się, po co mi to zaświadczenie. A ja po prostu chciałem je pokazać rodzicom, żeby wiedzieli, że nie próżnowałem w mieście. Między kolejnymi egzaminami, mimo stresu, a właściwie obok niego, bo kiedyś było jakoś łatwiej nie mieszać ze sobą dwóch trybów, w których się funkcjonowało, spotykałem się z przyjaciółmi, wyjeżdżaliśmy pod namiot, robiliśmy różne niemądre rzeczy, o których lepiej nie pisać na blogu o edukacji.
Zresztą cały ten dzisiejszy mój wpis jest mało edukacyjny. Pozwoliłem sobie na niego trochę samolubnie, bo jubileuszowo. Ale jeśli ma z niego wypłynąć jakaś nauka, to może jedynie taka, żeby łapać chwilę, którą się dostaje, bo może się za jakiś czas okazać, że to była najlepsza chwila w życiu.
Ktoś już kiedyś coś podobnego chyba powiedział?
Ryszard Bieńkowski