Mój starszy syn, który jest obecnie w klasie maturalnej, uczy się już niemieckiego szósty rok, a nawet i siódmy, bo jedną klasę powtarzał. I co? I nic. Umie odpowiedzieć na jakieś proste pytania, powiedzieć, jak się nazywa lub gdzie mieszka, i to by było na tyle. Czyli w sumie niewiele… I nie jest bynajmniej jakimś klasowym językowym pariasem, który znacząco odbiega od ogólnego poziomu. Wszyscy uczniowie poziom mają mniej więcej taki sam.
Zanim Ministerstwo Edukacji Narodowej zaproponowało obniżenie poziomów ogólnej biegłości językowej, które są oczekiwane na zakończenie danego etapu kształcenia (poziomy zostały obniżone o pół stopnia, a w przypadku zakresu dwujęzycznego – o stopień względem poziomów określonych w podstawie programowej z 2017 lub 2018 roku), germanistka mojego dziecka zrobiła to już wcześniej. Stwierdziła, że dzieciaki (chociaż to już nie takie dzieciaki) nie dadzą rady dojść do poziomu B1 (poziom średniozaawansowany), ale muszą poprzestać (po czterech latach nauki niemieckiego w liceum i dwóch latach w szkole podstawowej!) na poziomie… A2 (poziom podstawowy). Ale od razu stanę w obronie pani germanistki – to nie jest jej wina!
W pierwszej klasie dostała uczniów po dwóch latach nauki niemieckiego w szkole podstawowej, ale na teście, który przeprowadziła, tej nauki w ogóle nie było widać. Zaczęła więc robotę od zera i po czterech latach udało się dojść do poziomu A2, co i tak jest wynikiem nie najgorszym… Może wynik byłby lepszy, gdyby mogła uczyć tak, jak uważa za stosowne. Ale nie może, bo trzeba przecież zrealizować program.
Co jest zatem nie tak w systemie kształcenia języka w szkole? W szkole zapomina się, mam wrażenie, o tym, że język służy przede wszystkim do komunikowania się. Gramatyka jest oczywiście ważna, ale wcale w tym procesie nauki nie najważniejsza i nie ma sensu jej poświęcać nadmiernej uwagi. Słówka? Ważne, jasne, ale nie ma sensu uczyć się pojedynczych słówek, ale całych zwrotów i zdań, a tego zdaje się w szkole też się nie praktykuje.
W pierwszym okresie nauki najważniejsze jest osłuchanie się z językiem. W zasadzie można nic innego nie robić, tylko słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać. Im więcej, tym lepiej. Czy to się praktykuje w szkole? Z relacji moich dzieci wiem, że nie. A ja z nimi to robiłem. Efekt? Po 7–8 miesiącach z grubsza opanowały język. Dostały pierwszy, mocny impuls, po którym mogły już doskonalić jego dalszą znajomość samodzielnie.
Przez te kilka miesięcy siadaliśmy codziennie do nauki angielskiego, ale nie na długie godziny, a jedynie na 15–20 minut. Nie robiliśmy ćwiczeń gramatycznych, nie uczyliśmy się pojedynczych słówek, ale wspólnie słuchaliśmy krótkich, prostych tekstów, których trudność stopniowo narastała. Uczyliśmy się języka obcego, tak jak nauczyliśmy się naszego rodzimego języka – poprzez słuchanie. Dopiero po kilku miesiącach zaczęliśmy mówić, ale nie spontanicznie i nie to, co nam przyjdzie do głowy. Zaczęliśmy po prostu te teksty dokładnie tłumaczyć z polskiego na angielski. Po mniej więcej 8 miesiącach moje dzieci zaczęły słuchać angielskich nagrań na interesujące ich tematy, które znalazły w internecie. Teraz znają angielski świetnie, a mój straszy syn (ten wykazujący znikomą znajomość niemieckiego) twierdzi nawet, że po angielsku mówi lepiej niż po polsku. Zastosowałem po prostu w praktyce koncepcję, którą już bodaj w latach 80. opracował amerykański lingwista Stephen Krashen – comprehensible input (zrozumiały wkład?). Tłumacząc tę koncepcję bardzo prosto – przez pierwszy okres nauki języka skupiamy się jedynie na absorbowaniu treści, napełnianiu głowy językowymi strukturami. Kiedy już głowa się napełni, możemy zacząć z tego zasobu korzystać.
Czy dałoby się tę koncepcję przenieść na grunt szkolny? Dałoby się, ale trzeba by całkowicie zmienić system nauczania i przenieść ciężar tej nauki na… uczniów. Nauczyciel w szkole de facto nie byłby nauczycielem, ale kimś w rodzaju językowego coacha, który rozdziela zadania, egzekwuje ich wykonanie i, kiedy trzeba, coś wyjaśni i dopowie, ale nie uczy odmiany czasownika czy użycia trybu warunkowego! Bo nie ma takiej potrzeby. Jego głównym zadaniem byłoby zmotywowanie uczniów do codziennej pracy w domu. Powtórzmy – codziennej, bo to jest warunek absolutnie niezbędny (nie da się tego oczywiście pogodzić z obecną awersją do zadawania prac domowych). I musiałby też dostarczyć uczniom niezbędnych materiałów do nauki. Bo ten materiał musiałby być sensownie opracowany i przemyślany, jego trudność z dnia na dzień musiałaby się stopniowo zwiększać. Lekcje, które nauczyciel miałby do dyspozycji w szkole, można by przeznaczyć na ponownie wysłuchanie zadanych do domu materiałów i wyjaśnienie językowych wątpliwości. Myślę, że po paru miesiącach takiej nauki, o motywację dzieciaków nie trzeba by się już troszczyć (przynajmniej jeśli chodzi o język angielski). Pojawiłyby się pierwsze efekty tego wysiłku (Jak ja dużo rozumiem!) i motywacja rosłaby już sama, bez nauczycielskich nacisków.
Oczywiście i przy obecnym systemie nauczania mnóstwo dzieci mówi świetnie po angielsku, ale one uczą się tego języka poza szkołą, na płatnych kursach lub u prywatnych korepetytorów. A przecież nie wszystkich rodziców na to stać. Zmiana systemu nauczania języków w szkole dawałaby równe szanse wszystkim dzieciom. A poza tym – czy nie lepiej uczyć w szkole języka obcego efektywnie?
Paweł Mazur