Przeczytałem wczoraj na wiarygodnym portalu internetowym, że moja żona nadal z premedytacją mnie oszukuje. W jaki sposób? Otóż nie ujawnia przede mną około jednej trzeciej swoich zarobków. Z artykułu jasno wynikało, że jako nauczyciel dyplomowany zarabia znacznie więcej, niż mi mówi. Już ją kiedyś z tego przepytywałem i skończyło się kilkoma cichymi dniami, dlatego teraz postanowiłem nie doprowadzać do konfrontacji od razu, tylko samemu zbadać sprawę. W artykule sugerowano również, że moja żona pracuje znacznie mniej, niż deklaruje. Co prawda widzę ją wieczorami, jak do późna kartkuje uczniowskie zeszyty ćwiczeń, kreśli na czerwono testy i sprawdziany, coś tam zaznacza, przelicza na boku, a późnym wieczorem, gdy już się kładę spać, jeszcze coś wpisuje do dziennika elektronicznego. Gdy kiedyś zapytałem, co tam pisze, odpowiedziała mi, że odpowiada zaniepokojonej mamie na pytanie, dlaczego jej Olivier dostał uwagę za pobicie młodszego kolegi, skoro to takie grzeczne dziecko, które w domu takich rzeczy nigdy nie robi.
– Odpisz jej, że w domu najprawdopodobniej nie ma młodszych kolegów, dlatego zmuszony jest bić ich w szkole – powiedziałem do żony, ale nawet nie chciało jej się odrywać wzroku od monitora, kiedy po raz dziesiąty sprawdzała, czy jej odpowiedź aby nie urazi zaniepokojonej mamy (okazało się, że uraziła).
Ale może to wszystko przykrywka? Przecież w artykule stało jak byk, że moja żona pracuje tylko 18 godzin, a do tego ma wolne dwa miesiące wakacji, dwa tygodnie ferii zimowych i po tygodniu na każde większe święto. Postanowiłem więc najpierw to sprawdzić, pomyślałem, że zanim przejdę do jej zarobków, zobaczę, ileż to ona naprawdę pracuje. Wziąłem do ręki kalkulator i wyszło mi, że:
Okazuje się więc, że tak realnie (kalkulator nie kłamie) moja żona pracuje tylko przez 4 tygodnie w roku. Jeszcze mniej, niż to opisali w tym wiarygodnym artykule z Internetu – co prawda niewiele mniej, ale jednak da się zauważyć różnicę. Przez resztę czasu ma wolne! 48 tygodni laby. Skandal! To się dopiero nadaje do Internetu!
A do tego te zarobki. Prawie 6000 zł! Nie za te 4 tygodnie pracy, co jeszcze by dało się jakoś usprawiedliwić, ale przez cały rok, miesiąc w miesiąc! Temu też postanowiłem się przyjrzeć. W artykule co prawda nie ujawniono godzinowej stawki, jaką moja żona zarabia – a szkoda, bo mam już rozgrzany kalkulator, więc łatwo bym ją przyłapał na oszustwie. Ale za to podano, że jest to pensja brutto z dodatkami.
Acha, tu cię mam! Pomyślałem i wygooglałem sobie te wszystkie dodatki, które pobiera moja żona i się nimi ze mną nie dzieli. I wszystko stało się jasne: dodatek za wysługę lat, dodatek za wyróżniającą pracę, dodatek motywacyjny, dodatek funkcyjny (może moja żona jest dyrektorem!), dodatek za warunki pracy, nagroda jubileuszowa, trzynastka, nagrody za szczególne osiągnięcia dydaktyczno-wychowawcze (ciekawe, ile ich w miesiącu nazbiera), dodatek za pracę na wsi, zasiłek na zagospodarowanie, zasiłek pogrzebowy…
Zrobię z tego planszę prezentacyjną, jak na konferencji prasowej i doprowadzę do ostatecznej konfrontacji z moją małżonką. Niech się wreszcie wyjaśni, dlaczego po 20 latach małżeństwa nadal co miesiąc pobiera zasiłek na zagospodarowanie!
Nic dziwnego, że tyle się tego uzbierało. A przecież nauczyciel zarabia też kokosy, bo udziela korepetycji. Też czytałem na ten temat w Internecie, to wiem. Co najmniej drugie tyle. I wszystko jasne – nauczyciel lekko, łatwo i przyjemnie zarobi tyle co poseł! Ba, lepiej. Dwa razy lepiej.
***
To było tak dla żartu, dla śmiechu, a teraz na poważnie. Artykuły o tym, że nauczyciele mało pracują, a zarabiają krocie, to zjawisko powtarzalne od lat. Powstają zawsze, gdy pedagodzy upominają się o większe zarobki. Zresztą to nie tylko artykuły, ale też „głosy z góry”, od polityków, którzy wrzucają swoje trzy grosze do ogólnej wrzawy pełnej uproszczeń, kłamstw, złośliwości i zawiści. Zastanawia mnie, czy dziennikarze, którzy piszą takie artykuły, robią to z własnej woli i z poczucia obowiązku? Czy też z lenistwa (albo co gorsza z usłużności) podchwytują nośny temat, żeby zbulwersować szeroką publiczność, zorientowaną równie dobrze jak ci politycy, którzy zawsze chętnie powiedzą coś do mikrofonu (w myśl zasady „nie znam się, więc się chętnie wypowiem”)?
Kilka lat temu ukazały się wyniki badań prowadzonych w czasie rzeczywistym na temat sumy wszystkich czynności składających się na czas pracy nauczyciela. Tygodniowo ta suma wyniosła 47 godzin. Ponad dwa i pół razy więcej niż te stereotypowe 18 godzin przy tablicy, które w ogólnej opinii pracują nauczyciele. I o 7 godzin więcej niż pracownik każdej innej branży. Czy naprawdę tak trudno sobie wyobrazić, że bliższe prawdy jest te 47 godzin niż 18? Zdarza mi się kilka razy w roku prowadzić wykłady dla słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku na temat folkloru. Jestem folklorystą z wykształcenia, więc to dziedzina, którą znam dość dobrze. A mimo to przygotowania do dwugodzinnego wykładu zaczynam dwa tygodnie przed nim. Odświeżam sobie lektury, przygotowuję prezentację, wybieram teksty, które będą mi potrzebne, szukam nagrań, zdjęć, grzebię w starych numerach Ludu, Wisły i tomach Kolberga. A i tak po dwóch tygodniach przygotowań jestem pełen obaw co do najważniejszego – czy pomysł na przedstawienie tego, co sobie wymyśliłem, się sprawdzi? Czy zainteresuje słuchaczy?
Nauczyciele po kilka razy dziennie stają przed takim wyzwaniem – jak przekazać wiedzę, żeby zaciekawić nią uczniów? Jak złapać uwagę dziecka na haczyk? Jak zaciekawić tym, co ministerstwo zapisało w podstawie programowej w formie suchego życzenia, takiego jak na przykład to: „[uczeń] rozumie konstrukcję strony biernej i czynnej czasownika, przekształca konstrukcję strony biernej i czynnej i odwrotnie, odpowiednio do celu i intencji wypowiedzi”.
Czy coś takiego można zrobić z marszu? Bez przygotowania? Strzelając palcami i wypowiadając zaklęcie „zrozumże”? Ja bym nie umiał.
A dla wszystkich, którzy sądzą, że to żaden problem, mam propozycję: spróbuj jeden z drugim (może na własnych dzieciach, żeby nie było wstydu) codziennie przez tydzień uczyć dzieci wybranego przedmiotu, tylko przez 4 godziny (żeby było bez nadgodzin). Ale tak, żeby nie ziewały, nie uciekały przez okno (bo akurat jest ładna pogoda), nie szturchały się, nie gadały i nie wygłupiały (w szczególności nie bujały na krześle), zgodnie z wymaganiami podstawy programowej i standardów egzaminacyjnych, z wykorzystaniem metod aktywizujących – dyskusja panelowa byłaby dobra albo jakaś drama, albo konkurs z nagrodami. Skąd nagrody? Odpowiedź w ostatnim akapicie.
Koniecznie z zastosowaniem technologii informatycznych i komunikacyjnych, z uwzględnieniem specyficznych potrzeb edukacyjnych, czyli indywidualizując proces nauczania. Ze sprawdzaniem postępów i ze sprawiedliwym ocenianiem (na podstawie stworzonego wewnętrznego systemu oceniania, najlepiej za pomocą indywidualnej oceny opisowej), nie zapominając o programie wychowawczym. Warto by też było zadać uczniom do napisania jakieś wypracowanie albo przynajmniej zrobić kartkówkę, żeby było co sprawdzać. A potem jeszcze dokonać ewaluacji pracy własnej, spisać rekomendacje na przyszłość, zastanowić się, jakie działania należy usprawnić, żeby dzieci lepiej się uczyły. Jakiś test przedegzaminacyjny też by się przydał. Dobrze by również było skorzystać z jakiegoś szkolenia (koniecznie z zaświadczeniem, żeby się przydało do awansu zawodowego) i spotkać się z drugim rodzicem, żeby omówić postępy pociech w nauce. Pamiętając przy tym, że w realu miałoby się przed sobą 30 uczniów.
A potem za to wszystko wypłacić sobie pensję nauczyciela stażysty – 397 zł za tydzień pracy.
1751 zł za miesiąc. No ale to przecież tylko 18 godzin.
Ryszard Bieńkowski