Od samego początku pandemicznych wakacji wszyscy zadawali mi to samo pytanie: I jak tam, wracacie czy nie wracacie do szkół po wakacjach? Będą normalne lekcje czy też w trybie zdalnym? A jeśli normalne, to na jakich zasadach? A jeśli zdalne, to jak długo? Ze stoickim spokojem odpowiadałam, że trzeba poczekać, obserwować rozwój pandemicznej sytuacji i jej skutków i dać czas ministerstwu edukacji na podjęcie odpowiednich decyzji w stosownym czasie.
Na cztery tygodnie przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego zaczęło robić się gorąco nie tylko z powodu rosnącej temperatury za oknem, ale także ze względu na ciągły brak decyzji. Zniecierpliwienie nauczycieli, rodziców, a przede wszystkim dyrektorów szkół sięgnęło niemal zenitu. No bo jak planować organizację nowego roku szkolnego, skoro nie wiadomo, jak będzie wyglądał?
Z jednej strony można by ową niedecyzyjność usprawiedliwić brakiem doświadczenia w tej nigdy wcześniej niespotykanej sytuacji pandemicznej, z drugiej strony, jeśli spojrzeć na codzienne komunikaty dotyczące liczby zachorowań, brak decyzji wydawał się niczym nieuzasadniony.
I w końcu jest! Na trzy tygodnie przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego minister ogłosił zasady funkcjonowania szkół. Trzy strefy pandemiczne: czerwona, żółta i zielona, trzy typy nauczania: zdalne, normalne i mieszane. Do tego 10 zasad zachowania dla uczniów oraz specjalne zalecenia dla ich rodziców. Niby sensowne. Niby przemyślane…
Ale czy na pewno? Rozgorzała dyskusja na temat sensowności i bezpieczeństwa powrotu do szkół bez maseczek (!) w sytuacji, gdy liczba zakażeń koronawirusem wzrasta z dnia na dzień. Pandemia trwa nadal, wirus się rozprzestrzenia, zalecenia zachowania dystansu społecznego i noszenia masek nadal obowiązują. Niektóre uczelnie wyższe zdecydowały się na naukę zdalną. A szkoły?! W tak licznej zbiorowości uczniów i nauczycieli te podstawowe zasady bezpieczeństwa nie muszą być przestrzegane? Bo przecież samo dezynfekowanie rąk i sal lekcyjnych to za mało. Wystarczy jeden nauczyciel czy uczeń z wirusem, by reszta szkolnej społeczności była zagrożona i znalazła się na kwarantannie. W szkole, w której pracuję, uczy się ponad 700 uczniów. Do tego dodajmy 70 nauczycieli. Łatwo sobie wyobrazić skutki pandemii w tak licznym środowisku. Ten sam argument przytaczają dyrektorzy większości szkół. Zamykanie uczniów w klasach, ograniczenie przemieszczania się po szkole, brak przerw międzylekcyjnych na korytarzach, taki rygor w i tak już przeciążonym planie zajęć uczniów nie sprawdzi się na dłuższą metę. Zwłaszcza wśród młodszych „rozbrykanych” dzieci, które trudno będzie utrzymać w jednym miejscu. Zdalne nauczanie nie jest może najlepszym rozwiązaniem, ale na pewno jest bezpieczne. Tym bardziej że wszyscy mają już jakieś doświadczenie zdobyte przed wakacjami. Dodatkowe rozwiązania, na przykład dyżury nauczycieli czy codzienne konsultacje, też są jakimś sposobem na kontynuowanie nauki. Wiem, że część rodziców chce powrotu dzieci do szkół, głównie ze względu na organizację dnia, motywowanie do nauki i opiekę, którą szkoła roztacza nad uczniem. Są też i tacy, którzy boją się powrotu swych pociech w szkolne mury w obawie przed wirusem. Niektórzy deklarują, że w tej sytuacji nie puszczą dzieci do szkoły. I trudno im się dziwić. A nauczyciele? Też mają swoje obawy. Na pewno woleliby wrócić do klas i prowadzić normalne lekcje. Ale większość sceptycznie podchodzi do decyzji ministra i zadaje sobie pytanie: Jeśli nawet wrócimy do szkół, to na jak długo? Bo prawdopodobieństwo ponownego ich zamknięcia jest bardzo duże.
Jedno jest pewne: to nie będzie normalny, spokojny początek roku, a i sam nowy rok szkolny będzie jedną wielką pandemiczną niewiadomą.
Katarzyna Tryba