Nowy rok szkolny jest dokładnie taki, jaki nigdy nie powinien być w dobrym systemie edukacji. Katalog nieszczęść nie tylko się nie pomniejszył, ale wciąż narasta. Za chwilę będzie można powiedzieć, że zdalne nauczanie w czasie pandemii to był prawie raj.
A o co chodzi? Co jest nie tak?
Najkrócej – wszystko.
W mojej szkole wygląda to tak.
Atmosferę dominuje fatalne samopoczucie nauczycieli spowodowane głównie topniejącymi w blasku inflacji zarobkami. Fakt zrównania pensji początkującego nauczyciela z pensją minimalną przy ogromnej odpowiedzialności zawodowej musi skutkować frustracją.
Nie ominął nas problem kadrowy. Etaty mamy uzupełnione, bo każdy nauczyciel pracuje w dużym wymiarze godzin. Nieobecność jednego z nas (a covid nie odpuszcza) powoduje liczne zastępstwa i ogromne zmęczenie. A to dopiero trzeci tydzień pracy. Z ciekawości policzyłam, jak to wyglądało w moim wypadku w tym tygodniu. Otóż na lekcjach (etat, godziny ponadwymiarowe, nauczanie indywidualne, zastępstwa) i różnych zebraniach spędziłam w szkole 39,5 godziny. O przygotowaniu lekcji nie wspomnę. Na szczęście jeszcze nie musiałam poprawiać żadnych prac.
W eskalowaniu napięcia ma swój udział przekaz płynący z ministerstwa. A to za mało pracujemy, więc trzeba dołożyć godzinę dostępności, a to związki zawodowe nie pozwalają na ogromną podwyżkę, która już czeka, jeśli zgodzimy się zwiększyć pensum. Czyli nie szykują nam podwyżki, tylko większą pensję za większą pracę. Boimy się już czytać wiadomości.
Poraził mnie również termin akcji protestacyjnej ogłoszony przez ZNP (do którego skądinąd należę). 15 października to akurat sobota po Dniu Edukacji Narodowej, kiedy to wiele szkół zaplanowało sobie wyjazdy integracyjne. Odbywają się one co roku, więc zaczynam myśleć, że członkowie zarządu ZNP chyba już dawno w szkole nie byli.
Dopiero w tym roku szkolnym dotknął mnie tak naprawdę problem ukraiński. W lutym, po wybuchu wojny, do mojej szkoły dołączyło około 90 uczniów z Ukrainy. Zgodnie z tym, co mówił w telewizji minister, świetnie sobie poradziliśmy z trudnościami. My, nauczyciele, nie minister, żeby nie było wątpliwości. Utworzyliśmy 3 klasy przygotowawcze i tak dotrwaliśmy do końca roku. W wakacje większość z tych uczniów wróciła do swojego kraju lub przemieściła się w głąb Europy. Pozostali nieliczni. I nieliczni jeszcze dołączyli. Garstka. Około 20 osób. A teraz nie ma już oddziałów przygotowawczych. Uczniowie z Ukrainy zostali dołączeni do polskich klas. Dopiero teraz przekonałam się, że uczenie klasy przygotowawczej było komfortowe dla wszystkich. Teraz jest natomiast dla wszystkich niekomfortowe. Dzieci zwykle rozumieją, co się do nich mówi, ale zapisać tego po polsku nie potrafią. Trzeba więc wszystko pisać na tablicy. To bardzo spowalnia tempo lekcji. Uczniowie doskonale to czują i nie jest im z tym dobrze. Kwestią czasu będą chyba skargi rodziców, bo wolniejsze tempo musi odbić się na realizacji materiału.
Od moich absolwentów wiem też, jak przebiegał proces rekrutacji. Widziałam łzy i rozpacz z powodu niedostania się do wymarzonej szkoły. Znam uczniów, którzy jeszcze pod koniec sierpnia nie wiedzieli, gdzie będą się uczyć. A dlaczego? Bo urzędnicy nie policzyli, ilu uczniów zakończy podstawówkę i podejmie naukę w szkole średniej. Skutek – przepełnione klasy i nauka na zmiany w przypadkowych szkołach i na przypadkowych profilach.
W całym tym złym nauczycielskim współczesnym bycie pojawiło się chyba jednak światełko w tunelu. Malutkie, ale zawsze. Otóż młodzież się skrzyknęła i zaprotestowała przed ministerstwem. Bezpośrednią przyczyną była niezgoda na HiT i podręcznik wiadomego autorstwa. Jak się jednak dobrze wsłuchać w głos młodych ludzi, to można też usłyszeć słowa podziękowania płynące w kierunku nauczycieli. Przebijały się też obawy, że niedługo nie będzie miał kto uczyć. I nie pomoże zaklinanie liczb. Nauczycieli nie da się w dłuższej perspektywie efektywnie zastąpić kimś przypadkowym, jak było w czasie pamiętnego strajku.
Kłopoty zauważają też rodzice. Widzą, że niektórych przedmiotów nie ma w planie lekcji z prostego powodu – bo nie ma nauczyciela. I tak na zawołanie się go nie znajdzie. Do rodziców zdaje się dociera prawda o stanie polskiej oświaty. Wygląda też na to, że rodzice zaczęli zauważać, że robimy rzeczy, których tak naprawdę nie musimy robić. Jeszcze nigdy nie miałam tylu podziękowań za organizację wycieczki jak w tym roku. To daje pewną nadzieję.
Podsumowując, zaczął się najgorszy rok w mojej karierze zawodowej. Jeszcze nigdy tak bardzo źle się na początku roku nie czułam. To samo widzę u moich koleżanek i kolegów. Trzeba dużo wysiłku włożyć, żeby pójść do klasy i rozpocząć nauczanie. Widzimy, że w ramach tej samej, niewielkiej już pensji, stale dokłada nam się nowe obowiązki. Stale pogarszają się warunki pracy. Jednym z najgorszych jest brak stabilizacji, spokoju i przewidywalności. Na takich filarach nigdy nie zbuduje się dobrej edukacji. To przeświadczenie bardzo nas – nauczycieli – boli i dołuje.
Joanna Hulanicka
PS. Nie czuję wypalenia zawodowego. Lubię swoją pracę. Jestem tylko mocno zdenerwowana (eufemizm, bo jesteśmy w przestrzeni, w której nie należy używać brzydkich słów).