Mieli może Państwo w tym roku maturę? Nie, nie tę zwykłą, własną. Kto by to jeszcze pamiętał – tyle było potem innych egzaminów! Nawet nie pamiętam, na jaki temat pisałem z polskiego. Chodzi mi o maturę swojego osobistego dziecka. Czyli o tę trudniejszą. Pytam, bo mój drugi egzamin dojrzałości właśnie dobiegł końca. Jeszcze nie wiem, czy zdałem, bo na wyniki części pisemnej trzeba poczekać, ale z ustnych jesteśmy na pewno nad kreską. Może nie jakoś specjalnie wysoko, ale zawsze. Czy było trudno? Sto razy trudniej niż przy wszystkich egzaminach, które w życiu było mi dane zdawać! Bo nic już ode mnie nie zależało. Wszystko było w rękach dziecka – niemal 19-letniego co prawda, ale czy to można mieć zaufanie? Nie mogę powiedzieć, że podczas matury mojego dziecka osiwiałem, bo już na szczęście byłem siwy jak gołąbek.
Od zawsze pomagaliśmy naszemu dziecku we wszystkich sprawach związanych z edukacją. Wiązanie butów rano przed wyjściem do przedszkola, bo nie zdążymy, jak się będzie guzdrało. Dobre rady rysunkowe w rodzaju: tło domaluj, dlaczego to słońce ma takie nierówne promyki?, nie wychodź za obrys, daj, ja ci pomogę.
Na etapie szkolnym sprawdzanie, czy coś było zadane, odrabianie razem lekcji, kontrolowanie ocen w dzienniku elektronicznym (o których najczęściej dowiadywaliśmy się wcześniej niż dziecko), odpytywanie przed sprawdzianami, podsuwanie testów, pomoc przy pracach dodatkowych. Do dziś szkoda mi wyrzucić Biskupin z kartonu, drewienek i słomy, za który dostaliśmy z dzieckiem szóstkę z historii i społeczeństwa. Kurzy się w piwnicy. A raz nawet poprawiłem rymy w wierszu, za który moje dziecko zdobyło pierwsze miejsce w szkolnym konkursie poetyckim. A tych wszystkich „Tato, mamy może Starego człowieka i morze, bo na jutro muszę przeczytać?” nie zliczę. Za to głowy nie dam, czy moje dziecko umie korzystać z biblioteki.
Później te wszystkie przygotowania do egzaminów. Akurat mojego dziecka nie ominął żaden – od testu kompetencji 3-klasisty (bzdura taka, że aż zęby bolą, ale nerwy były), przez test kompetencji 6-klasisty, aż do egzaminu gimnazjalnego. A! I jeszcze test zdatności do nauki w wybranym profilu w gimnazjum – zapomniałbym, a w szeregu absurdów, których doświadczyło moje dziecko, ten ma swoje pamiętne miejsce.
Zawoziłem to moje dziecko wszędzie, gdzie trzeba: zajęcia taneczne, basen, zuchy, gitara w domu kultury, harcerstwo, jazdy konne, dodatkowy angielski, dodatkowy niemiecki, dodatkowa chemia, dodatkowa biologia. Już pozapominałem, gdzie jeszcze ją woziłem – ale przez całą szkołę byłem osobistym szoferem mojego dziecka. Ba, nadal jestem, bo odbieram je z imprez, które czasem się późno kończą. Bo czy to bezpiecznie wracać po północy?
I po co to wszystko? Otóż po to, żeby w ostatniej chwili nie mieć już na nic wpływu. Bo na egzamin maturalny dziecko musiało pójść samo, bez tatusia i mamusi.
I tak się spaliło nerwowo na ustnych z angielskiego i polskiego, że nie było w stanie skleić po jednym mądrym zdaniu, i dukało jakimiś równoważnikami i półsłówkami. Mimo że bardzo dobrze mówi po angielsku i zawsze było przynajmniej dobre z języka ojczystego.
Wygrał stres, z którym nie nauczyłem jej sobie radzić…
Widocznie marny ze mnie ironista, skoro muszę tutaj wytłumaczyć, o co mi chodzi – otóż moja niby pomoc w szkolnych obowiązkach trwająca od przedszkola do ostatniej chwili, czyli do wczoraj, była najgorszą rzeczą, jaką mogłem zrobić dziecku. Głupotą było wyręczanie go w obowiązkach szkolnych! A co najmniej poważnym błędem była pomoc w czynnościach, które w gruncie rzeczy nie są pomocnicze (jak się często wydaje), ale stanowią ważny element edukacji.
Dzisiaj wolałbym sto razy bardziej, żeby moje dziecko umiało planować swoje działania, niż żeby znało Starego człowieka i morze. Bo co z tego, że zna opowiadanie Hemingwaya, skoro są setki albo tysiące dzieł, które także warto znać, po które jednak moje dziecko najprawdopodobniej nigdy nie sięgnie, bo nie nauczyło się chodzić do biblioteki?
Ryszard Bieńkowski