Postaw na edukację

12.01.2024

Zadawać czy nie?

Czyli dwa słowa o pracach domowych

Zadawać czy nie?

W odległych, już nieco prehistorycznych czasach, kiedy uczęszczałem do szkół rozmaitych, tych podstawowych i tych ponad, praca domowa stanowiła nieodłączną część procesu edukacji. Spędzało się nad zadaniami czasem długie godziny, zwłaszcza w szkole… podstawowej (tak, tak, wcale nie średniej, bo w liceum ten problem rozwiązałem inaczej, ale o tym za chwilę). Nie pamiętam, aby sen z powiek spędzały mi zadania z geografii, biologii, fizyki czy chemii. Z tych przedmiotów prac domowych nie było aż tak dużo. Najwięcej czasu poświęcałem zadaniom z matematyki. Miałem w podstawówce świetną, niemniej wymagającą matematyczkę. Tłumaczyła wszystko w sposób klarowny i zrozumiały, ale też oczekiwała, aby ten materiał jeszcze po lekcjach utrwalić. Bywało, że spędzałem w domu sporo czasu nad jakimś trudnym zadaniem, zaganiając do pomocy mojego tatę, który urodził się ze zmysłem matematycznym (mnie Pan Bóg poskąpił tego daru) i potrafił dojść do rozwiązania sobie tylko znanymi metodami. Ten wysiłek, który włożyłem w naukę matematyki, te setki zadań, które rozwiązałem w domu – to wszystko przyniosło jednak efekty. Egzamin do szkoły średniej zdałem na piątkę. Bez domowej, matematycznej roboty nie byłoby to zapewne możliwe. A nie byłem taki najgorszy z tego przedmiotu, przeciwnie – zaliczałem się do lepszych matematyków w klasie.

W szkole średniej prac domowych było bez liku i niekiedy nie miały one żadnego sensu. Nauczyciele je zadawali, bo po prostu prace domowe się zadaje. I już. Brak pracy domowej skutkował otrzymaniem oceny niedostatecznej, więc trzeba było szybko coś wymyślić. Wpadłem zatem na sposób, który chronił od spędzania w domu długich godzin nad zadaniami z chemii, fizyki, biologii, matematyki czy nawet… wychowania technicznego (sic!). Mianowicie najlepsza uczennica w naszej klasie, dziewczyna równie inteligentna co rzetelna i pracowita, zjawiała się w szkole dobre pół godziny przed rozpoczęciem lekcji, bo wtedy przyjeżdżał autobus z oddalonego o kilka kilometrów osiedla, na którym mieszkała. Ja mieszkałem rzut beretem od szkoły, więc zjawienie się tam o 7.30 nie stanowiło żadnego problemu. Brałem od Ewy zeszyty (dziewczyna była altruistką) i bezczelnie zrzynałem. Ten proceder trwał kilka lat, co oczywiście nie oznacza, że nic w domu nie robiłem. Robiłem, bo bez pracy w domu mojej szkoły przejść by się nie dało. Przede wszystkim przygotowywałem się do klasówek i sprawdzianów, czytałem lektury, których było sporo (a wówczas jeszcze bryki nie były tak popularne jak dzisiaj, chyba ich nawet w ogóle nie było!), powtarzałem obszerny materiał z historii, uzupełniając tę wiedzę o druki i książki wydane w drugim obiegu (jak wspominałem wcześniej – uczyłem się w czasach prehistorycznych), robiłem zadania z angielskiego. Skupiałem się na tych przedmiotach, które lubiłem.

Do czego zmierzam? Otóż zawsze wydawało mi się, że nie da się ukończyć szkoły podstawowej lub średniej bez pracy w domu, przynajmniej w jakimś minimalnym zakresie.

Nawet w szkole fińskiej, która uchodzi w Europie za niedościgły wzór szkoły prawie idealnej, prace domowe się uczniom zadaje. Nie wymagają one co prawda ślęczenia godzinami nad książką (praca z jednego przedmiotu ma zająć uczniowi nie więcej niż 15 minut) i często są to zadania niekonwencjonalne (np. trzeba przeprowadzić wywiad z dziadkami, narysować plan mieszkania lub przygotować prognozę pogody na następny dzień), ale jednak są.

Również fińscy nauczyciele (niezwykle kompetentni przecież i fachowi) wychodzą z założenia, że nie wszystkie umiejętności dadzą się wypracować w szkole. Sytuacja komplikuje się w fińskich liceach, gdzie tych prac domowych jest znacznie więcej niż w szkołach podstawowych. Fiński licealista musi przynajmniej godzinę dziennie spędzić w domu nad lekcjami.

Ale wróćmy jeszcze na chwilę na polskie podwórko, gwoli ścisłości – na moje podwórko rodzinne. Starszy syn jest obecnie w klasie maturalnej i przez cały okres jego edukacji raczej rzadko widziałem go ślęczącego w domu nad książkami (jeśli w ogóle). Co prawda wyników w nauce nie ma wybitnych, ale z klasy do klasy jakoś przechodzi (czasem z trudem). W zasadzie jest jeden przedmiot, któremu niekiedy poświęca w domu nieco uwagi. Mianowicie matematyka. I słucha też lektur. I to wszystko (angielski zna świetnie, więc z premedytacją nic z tego przedmiotu nie robi). Spytałem go więc, czy jest możliwe przejście przez szkołę średnią bez uczenia się w domu. Odpowiedział, że tak. Pod jednym warunkiem. Trzeba mieć z każdego przedmiotu bardzo dobrego nauczyciela, który nie będzie na lekcji mamrotał lub paplał trzy po trzy, ale solidnie wyłoży naukową materię.  Jeśli skupisz się na lekcji, będziesz uważał, zrobisz notatki – to nie będziesz miał problemu z napisaniem sprawdzianu lub klasówki. Może nie na szóstkę, ale dostateczny jest w zasięgu ręki. Oczywiście wyłączyć trzeba z tego matematykę, zwłaszcza jeśli jest się w klasie z rozszerzonym programem tego przedmiotu. Tu tak się nie da, trzeba w domu czasami do niej zajrzeć. No cóż… Ale w końcu to królowa nauk.

Paweł Mazur

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.