Obmyślanie przebiegu lekcji, planowanie działań uczniów to twórcze działanie dostarczające mi mnóstwa satysfakcji. Nie przywiązuję się jednak kurczowo do swoich pomysłów, bo wiem, że czasem kilka minut lekcji potrafi obrócić je wniwecz. Bywa, na szczęście rzadko, że klasa nie akceptuje mojego pomysłu i wtedy używam innych metod. Czasem uczniowie modyfikują mój pomysł i dalej wszystko biegnie swoim rytmem. Innym razem zaś zmierzamy wraz z uczniami w tym samym kierunku, tylko inną drogą. Bywa jednak i tak, że wychodząc z jakiegoś punktu, docieramy zupełnie gdzie indziej. Czy to źle? Jeśli jest taka potrzeba, to moim zdaniem należy (a nawet trzeba!) zamienić lekcję o imiesłowowym równoważniku zdania na dyskusję o ważnych problemach.
W doborze form i metod pracy nauczycieli wspierają wydawnictwa, proponując do różnych tematów bogatą obudowę dydaktyczną. To cenna pomoc i często z niej korzystam, ale nie pamiętam, by udało mi się przeprowadzić lekcję zgodnie z całym zaproponowanym scenariuszem. Zawsze traktuję go jako inspirację i dostosowuję do potrzeb i możliwości klasy. Ponieważ uczniów mam różnych, muszę dokonywać indywidualizacji. Wydaje mi się to rzeczą oczywistą, ale jeślibym zapomniała, to dyrekcja, kuratorium i inne uprawnione do tego organy szybko mi o tym przypomną.
Na szczęście (?) niedługo być może nie będę musiała się głowić nad wymyślaniem ciekawych zajęć i sposobów indywidualizacji, bo zrobi to za mnie ministerstwo.
Media obiegła ostatnio informacja, że urzędnicy chcą standaryzować scenariusze lekcji. Przyznam, że wieść ta mnie poraziła. Przypomniała mi zajęcia z metodyki prowadzone przez wykładowców z epoki słusznie minionej. Pamiętam szczegółowe konspekty, w których musiałam zawierać przewidywane odpowiedzi uczniów. Informację o standaryzacji wkładam do tego samego worka z edukacyjnymi koszmarami.
Nie wyobrażam sobie, jak taka standaryzowana lekcja miałaby wyglądać. Czy zakłada, że nauczyciel przyjdzie, „przerobi” (to nielubiane słowo znów zrobiłoby karierę) kolejne ćwiczenia, a następnie odczyta gotowy wniosek ze scenariusza?! A co, jeśli uczeń doszedł do innego wniosku lub ma odmienne zdanie? Nie wolno mu? Czy autor scenariusza dopuszcza, żeby uczeń ocenił lekturę jako nudną i nieciekawą? Czy będzie musiał piać z podziwu, a ja zgodnie ze scenariuszem będę mu udowadniać, że zachwyca go to, co go nie zachwyca? Gombrowicz wiecznie żywy. A co z lekcjami historii, etyki, filozofii? Zawsze będzie w scenariuszu przewidziane, co uczeń ma myśleć?
Ze wszystkich pomysłów ministerialnych ten wydaje mi się wyjątkowo niebezpieczny. Prowadzi bowiem do uformowania jednego typu człowieka i obywatela oraz odzwyczaja uczniów i nauczycieli od myślenia. Wystarczy przeczytać scenariusz i lekcja się prowadzi. Tylko czy potrzebny będzie wtedy wykształcony nauczyciel? Już raz doszło do sytuacji, gdy nauczyciel okazał się zbędny i można go było zastąpić kimś innym. Pamiętamy pomysł ze strajku, by w komisjach egzaminacyjnych zasiadły osoby niemające z edukacją nic wspólnego. Kiedy zabraknie nauczycieli, każdy będzie mógł przyjść do szkoły i odczytać gotowy scenariusz. Na okoliczność odejść belfrów z zawodu pomysł wydaje się w sam raz.
Rozumiem, że na omówieniu lekcji po hospitacji dyrektor nie będzie już mnie rozliczał z indywidualizacji procesu nauczania. Sprawdzi tylko, czy precyzyjnie zrealizowałam kolejne punkty zaplanowanego przez kogoś scenariusza i czy przypadkiem nie przemyciłam treści, które choć trochę trącą wolnomyślicielstwem. Słowem, nauczyciel nie jest od myślenia.
Dlatego temu pomysłowi mówię: NIE.
Joanna Hulanicka