Na ogół jestem umiarkowanym optymistą, że się tak otworzę. Umiarkowanym, czyli takim 50-procentowym, który przewiduje zwykle dwa możliwe scenariusze wydarzeń. W sytuacji, gdy jest źle, pierwszy scenariusz zakłada, że gorzej już być nie może (i to jest ten optymista we mnie), a drugi (chociaż to może to nie scenariusz, bardziej uporczywa myśl) podszeptuje mi po czasie: „a jednak!”. Może nie ze wszystkim i nie w każdych okolicznościach, ale jak do tej pory takie katastroficzne podejście okazywało się trafne, jeśli chodzi o naszą edukację. A już szczególnie sprawdzało się w odniesieniu do zmian na stanowisku ministra. Nie chcę się zapierać, ale chyba ani razu się na takim podejściu nie zawiodłem. Nie będę leciał po nazwiskach, ale jak sięgnę pamięcią do osób zasiadających na szczytach oświatowej władzy od 1998 roku, czyli od kiedy się tym interesuję, to… Ech.
Mimo to dziś mam nadzieję na przełamanie. A dokładnie na to, że drugi scenariusz się nie ziści. Póki co jestem w połowie drogi, czyli na etapie wewnętrznego przekonania, że faktycznie gorzej być nie może. I bardzo liczę na to, że do głowy nie zapuka mi to podłe „a jednak!”.
Ostatnio sporo się pojawiło postulatów na temat tego, co należy zmienić w edukacji, żeby było lepiej. Wobec tego i ja dołożę swoje postulaty, czyli takie, które z punktu widzenia męża zapracowanej dwuetatowej i dwuprzedmiotowej nauczycielki trzeba wprowadzić.
Podwyżka. Na początek może to być te zapowiedziane 30%. Nie dlatego chcę podwyżki dla mojej żony, że jestem łasy na jej pieniądze, a dlatego, że wysokość wypłaty to tylko czubek góry lodowej. Pod nim jest cała masa problemów, które nie znikną, jeśli pensje nauczycieli znacząco nie wzrosną. Pierwszy to brak nauczycieli w szkołach. Ten brak prowadzi do konieczności brania nadgodzin, konieczność brania nadgodzin zaś siłą rzeczy skutkuje tym, że lekcje są gorzej przygotowane, a nauczyciel bardziej zmęczony. Przemęczenie spowodowane większą liczbą godzin i stykaniem się z większą liczbą uczniów kończy się często spadkiem odporności, infekcjami i chorobami. I tu dochodzimy do kuriozum – infekcje i choroby stawiają nauczyciela przed dylematem. Bo albo pójdzie na L4, żeby się wyleczyć, ale tym samym zostawi uczniów bez nauki swojego przedmiotu (bo nie ma komu wziąć zastępstwa, przecież wszyscy mają mnóstwo nadgodzin), albo nie pójdzie na L4, przenosi niedoleczoną chorobę i stanie się jeszcze bardziej przemęczony, a w konsekwencji odbije się to jeszcze mocniej na jego zdrowiu. Mówię to jako mąż nauczycielki, która nie chodzi na zwolnienia – z tych właśnie powodów, o których napisałem. A ja nie chcę, żeby mi żonka marniała. Dlatego wolałbym, żeby miała mniej nadgodzin, żeby nie musiała łatać swoimi siłami, których ma już mniej niż kiedyś, dziur wakatowych. A te wakaty nie znikną, jeśli młodzi nauczyciele startujący w szkołach będą dostawać mniej pieniędzy niż wówczas, gdy dorabiali sobie na studiach pracą w burgerowniach. A tak właśnie teraz jest!
Zwrot zabranych za strajk wynagrodzeń. Już się o tym prawie nie pamięta, ale przez niemal miesiąc duża część nauczycieli, strajkując, walczyła o powstrzymanie szkodliwych zmian w oświacie. Za ten okres nie otrzymała wynagrodzenia. Pamiętam jak po tej nierównej walce moja żona czuła się upokorzona właśnie tym zabraniem wynagrodzenia. Oczywiście pieniądze należą się za pracę. Strajk jest powstrzymaniem się od pracy. Ale rolą nauczyciela jest wychowanie i edukacja. Swoją postawą w czasie strajku nauczyciele nie przestali uczyć i wychowywać. Wszyscy na ten miesiąc stali się nauczycielami wychowania obywatelskiego i wiedzy o społeczeństwie. Jeżeli władza chce przywrócić godność nauczycielom, powinna im zadośćuczynić za tamto upokorzenie. W innym wypadku pozostanie to na zawsze w świadomości nauczycieli zadrą i zdradą przez państwo.
Zmiany programowe. Dużo się mówi o odchudzeniu podstawy programowej. Nie wiem, czy w każdym przedmiocie jest ono konieczne. Moja żona matematyczko-fizyczka twierdzi, że dzieci uczą się znacznie mniej i dużo prostszych rzeczy niż wówczas, gdy my chodziliśmy do szkoły. Chociaż to oczywiście o niczym nie świadczy.
Mój roboczy postulat dotyczy zmian w podstawie programowej do języka polskiego – niech ktoś na nowo wybierze lektury, ale z takim założeniem podstawowym, żeby tytuły, które znajdą się w kanonie, były młodsze od babć i dziadków dzisiejszych uczniów. Dobrze, niech będą chociaż młodsze od prababć i pradziadków.
Byłoby to w przybliżeniu wybór lektur powojennych, które dałyby uczniom chociaż minimalną szansę na to, że przeczytaliby je ze zrozumieniem i że znaleźli tam choć trochę problemów z ich świata, a nie z bajkowego „dawno dawno temu w szlacheckim dworku”. A najlepiej niech lektury dla swoich uczniów wybierają sami nauczyciele, którzy z nimi te lektury omówią. Jestem pewien, że żaden polonista-praktyk nie wpadnie na pomysł, żeby od 4 do 8 klasy wałkować z uczniami opowieści z Soplicowa.
Danie egzaminom należnej pozycji. W przyrodzie zwykle to pies merda ogonem, a w naszym systemie edukacyjno-egzaminacyjnym to ogon merda psem. Od wymagań egzaminacyjnych zależy, czego uczy się w szkole i czego wymaga od uczniów. Ze słynną notatką syntetyzującą na czele, której w przyrodzie nikt nie widział, ale która zaistniała w informatorze maturalnym. Przypomina się scena z Bruneta wieczorową porą, kiedy dyrektor muzeum grany przez Zdzisława Maklakiewicza klaruje Krzysztofowi Kowalewskiemu, że nie zmyślił ludowego zegara na groch, tylko wymyślił chłopa, który ten zegar skonstruował. Ale to była komedia Barei, przypominam.
Więcej swobody dla nauczycieli – we wszystkim, co związane z metodami i treściami nauczania. To jasne, że im więcej urawniłowki, kanonów i nakazów z góry, tym łatwiej pracuje się komisjom egzaminacyjnym. Łatwiej przygotować wymagania, opracować arkusze egzaminacyjne, kiedy uczniowie w całej Polsce uczą się tego samego. Najlepiej słowo w słowo – wtedy dałoby się nawet przepytywać z pamięci. Ale to znowu jest merdanie psem przez ogon. Dyktatura egzaminatorów, której celem jest złapanie na niewiedzy. To nie jest rozwijanie, to nie jest kształtowanie umiejętności, otwieranie na własne zainteresowania, dawanie swobody twórczej, sprzyjanie poszukującym. To jest przeciwieństwo tych rzeczy. Centralizacja nauczania to taka czapka niewidka nakładana uczniom na głowy. Wszyscy są niewidoczni i przez to jednakowi. Takie czapki niewidki może z głów uczniów zdjąć tylko ich nauczyciel.
Likwidacja dostępu do dzienników elektronicznych. Mam na myśli dostęp dla rodziców. Pewnie, że to wygodne: móc o każdej porze dnia i nocy sprawdzić oceny swoich dzieci, często nawet można je poznać, zanim dziecko dowie się od nauczyciela, za jakie błędy dostało zły stopień. I wygodnie też od razu napisać do nauczyciela, też o każdej porze dnia i nocy, „dlaczego mój Alan dostał jedynkę”. Tylko że to Alan powinien powiedzieć o tym swoim rodzicom i wytłumaczyć się z oceny, a nie nauczyciel za Alana. To też stoi na głowie. Zanim moja żona się tego nie oduczyła, odpisywała i ciągnęła w nieskończoność absurdalne wymiany e-maili z rodzicami, którzy wierzą, że ich dziecko to anioł, który znalazł się w szkolnym piekle. Na szczęście już tego nie robi i po prostu zaprasza rodziców na rozmowę.
Co by tu jeszcze… Do naprawy jest tak dużo, że można by ciągnąć listę postulatów w nieskończoność. Ale teraz znacznie ważniejszy niż wszystkie postulaty jest plan, jak je wcielić w życie, żeby nie były łataniem podziurawionej tkaniny, a początkiem, założeniem solidnej osnowy, na której pięknie się będzie układał zupełnie nowy wątek.
Tylko do tego potrzebny jest solidny majster, o którym nikt nie pomyśli: „a jednak!”.
Ryszard Bieńkowski