Kiedy wyświetlano w kinach Stowarzyszenie Umarłych Poetów, byłem akurat uczniem szkoły średniej. Dlatego łatwo mogłem się utożsamić z bohaterami filmu, z ich problemami, a zwłaszcza z kryzysem przejścia, jaki dotyka wszystkich młodych ludzi pozostających jeszcze pod władzą dorosłych, a pragnących już się spod niej ze wszelką cenę wyzwolić. I chociaż świat tam przedstawiony – z racji zupełnie odmiennego podłoża kulturowego (tam bogata amerykańska szkoła z tradycjami, tu nasza polska rzeczywistość schyłkowego PRL-u) – mógł się wydawać obcy, to jednak ja i moi rówieśnicy uznaliśmy go za prawdziwy także dla nas. Na tym chyba polega magia dobrego kina.
Pamiętam, jak na języku polskim zapytaliśmy naszą panią profesor, czy widziała ten film. Teraz to może brzmi dziwnie, bo Stowarzyszenie Umarłych Poetów weszło do kanonu lektur pod postacią powieści napisanej na podstawie scenariusza filmowego, i to raczej nauczyciel nagabuje uczniów, aby wreszcie przeczytali książkę lub chociaż obejrzeli film. Ale wówczas naprawdę zależało nam na opinii naszej polonistki. Bardzo nas zdziwiło to, co powiedziała. Dla niej najważniejszym problemem w filmie nie były dylematy młodych ludzi, tylko odpowiedzialność nauczyciela za dramat, który się wydarzył. Jej zdaniem John Keating niepotrzebnie i nieodpowiedzialnie rozbudzał w chłopcach ducha wolności i buntu. Przypomnijmy – były to wartości sprzeczne z tymi, które młodzi ludzie wynosili ze swoich dobrych, tradycyjnych domów.
Zdaniem naszej pani profesor takie bezkompromisowe rozbudzanie poczucia artystycznej wolności i duchowej niezależności młodych ludzi jest dla nauczyciela ryzykowne, dlatego nie powinien tego robić. My się z tym nie zgadzaliśmy.
W ogóle wydawało nam się, że filmowy nauczyciel literatury jest świetny, a nasza pani profesor broni się przed tym, żebyśmy nie porównywali jej z Johnem Keatingiem. Nie docierał do nas argument, że nauczyciel jest za cokolwiek odpowiedzialny. Przecież byliśmy, tak jak bohaterowie filmu, prawie dorośli. A na pewno najmądrzejsi na świecie (do tej pory nie wiem, jak to możliwe, że te niewydarzone podrostki, którymi byliśmy, mogły mieć tak dobre mniemanie o sobie). Co nas obchodzi jakieś poczucie odpowiedzialności nauczyciela? To tylko kolejne ograniczenie.
Film filmem – choćby był najbardziej poruszający i trafiał w sedno, przedstawia tylko historię fikcyjną – życie zaś życiem. Właśnie wydarzenia ostatnich dni przypomniały mi tamtą rozmowę na języku polskim sprzed prawie 30 lat.
Trener piłki nożnej z Tajlandii zabiera na wycieczkę integracyjną swoich zawodników. Wchodzą do jaskini mimo że trwa pora monsunowa, a obfite deszcze mogą zalać przejście i uwięzić śmiałków. Chłopcy i ich trener ignorują ostrzeżenie znajdujące się u wejścia do jaskini. Koniec końców zapuszczają się daleko w jej głąb, a woda odcina im możliwość powrotu. Wszyscy mogli śledzić w telewizji akcję poszukiwawczą i wydobywanie uwięzionych z pułapki. I kibicować piłkarzom w ich być może najważniejszej rozgrywce – o życie.
Równolegle z relacjami z akcji ratunkowej trwały rozważania na temat odpowiedzialności trenera za sytuację, w której znaleźli się jego podopieczni. Nie wiemy, jak się to wszystko odbyło. Czy to trener zaprowadził chłopców do jaskini, czy też wszedł tam za nimi, gdy zorientował się, że grozi im niebezpieczeństwo. To z pewnością będzie kwestia decydująca przy formułowaniu zarzutów. Ale niezależnie od tego, jakie one będą, trener z całą pewnością zachował się bohatersko, prawdopodobnie jego działania w zalanej jaskini pomogły chłopcom przetrwać czas niepewności, poradzić sobie ze strachem i zachować wiarę w to, że doczekają ratunku.
Pojawiły się jednak także pytania takiego rodzaju: Po co on tam z nimi szedł? Przecież to nie ma nic wspólnego z treningiem piłkarskim. Otóż okazuje się, że właśnie ma bardzo dużo wspólnego. Wszyscy, którzy śledzą mistrzostwa świata w piłce nożnej, mogli zobaczyć, jak doskonale przygotowane piłkarsko drużyny odpadają z rozgrywek po meczach z teoretycznie słabszymi rywalami. Niemcy, Hiszpania, Argentyna, Brazylia – to tylko te z samego topu. Tymczasem dużo lepiej, niż oczekiwano, spisały się drużyny średniaków – Szwedzi, Japończycy, Chorwaci, Rosjanie. Wszyscy oni nadrabiali słabości techniczne żelazną kondycją, pomysłami taktycznymi albo przygotowaniem mentalnym, w którym poczucie tworzenia wspólnoty mającej jeden cel okazywało się kluczowe. Dewiza „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” sprawdza się w grach drużynowych jak nigdzie indziej. A rolą trenera nie jest tylko ćwiczenie doraźnych umiejętności i wyznaczanie określonej roli na boisku, ale też przygotowanie mentalne, tworzenie ducha drużyny.
Tajski trener nie musiał spędzać czasu po zajęciach ze swoimi podopiecznymi, nie musiał uczyć ich medytacji i samodoskonalenia, nie musiał chodzić z nimi po górach i jaskiniach. John Keating nie musiał szeptać swoim uczniom do uszu w imieniu nieboszczyków-absolwentów szkoły „carpe diem” ani wskakiwać na biurko, żeby uzmysłowić im, że są różne sposoby patrzenia na rzeczywistość. Ale robili to, bo tak wyobrażali sobie swoje zadanie – inspiratorów, nauczycieli, opiekunów, czyli w efekcie – mistrzów.
Bogumił Kobiela w jednym z odcinków Wojny domowej gra rolę instruktora jazdy na nartach. Jego jedyną metodą dydaktyczną jest powtarzanie każdemu, kto się wywróci: „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”. Niby ma rację, ale jakoś to nie to samo. Brakuje dobrego przykładu. Dlatego warto popierać postawy zaangażowane, mimo że czasem wiążą się one z ryzykiem.
Ryszard Bieńkowski