Pamiętam, jak na trzecim roku studiów polonistycznych przyśnił mi się straszny sen. Tak straszny, że aż się obudziłem i zajęło mi ładną chwilę, zanim się zorientowałem, że to tylko sen, a jego złowieszcza treść nie istnieje w realu. Śniło mi się, że nagle podczas sesji egzaminacyjnej zdaję sobie sprawę, że ani razu do tej pory nie podchodziłem do żadnego egzaminu z matematyki. Trzeci rok, szósta sesja i nie zaliczyłem żadnego egzaminu z matematyki. I oczywiście nic nie umiem, więc nawet nie ma co podchodzić.
Wszystko przez to, że w szkole średniej naszym wychowawcą był matematyk i, jak na rodzaj szkoły, który kończyłem (technikum po zawodówce), nasze lekcje stały na dość wysokim poziomie – a ja do tego poziomu ledwo dosięgałem. Z tego wszystkiego lęk przed matematyką przytłaczał mnie nawet cztery lata po maturze (bo studia polonistyczne rozpocząłem po rocznych przymiarkach do zupełnie czego innego).
Mamy ferie i rotacyjnie będziemy je mieć jeszcze przez jakiś czas. Uczniowie mogą zapomnieć o szkole i popaść w intelektualne lenistwo. Choć lepiej, żeby wypoczywali czynnie, w myśl przysłowia „w zdrowym ciele zdrowe cielę”. Przynajmniej można by wtedy liczyć na dotlenione mózgi młodzieży, co znacznie ułatwiłoby naukę. A nauczyciele? Czy łatwo przychodzi im odstawienie na dwa tygodnie szkolnych problemów i przejście w stan odpoczynku i ładowania akumulatorów?
Tak się składa, że mam w domu ciekawy obiekt do obserwacji. Takiego przykładowego, reprezentatywnego nauczyciela – w dodatku kobietę, czyli przedstawicielkę płci najczęściej spotykanej w gronie pedagogicznym. Od kilku lat mój obiekt obserwacyjny stosuje następującą zasadę – zaraz po rozpoczęciu ferii wyjeżdża z córką w jakieś ciekawe miejsce i tam spędzają razem na słodkim nieróbstwie 4 lub 5 dni. W tym roku był to piękny Poznań, w ubiegłym – wcale nie mniej urokliwy Kraków.
Dawniej mojemu obiektowi również zdarzało się wyjeżdżać, ale w dość przypadkowych terminach. Okazuje się, że zupełnie nie sprawdzał się wyjazd w drugim tygodniu ferii, po przesiedzeniu pierwszego w domu. Ten pierwszy tydzień upływał na oczekiwaniu na wyjazd i nie sprzyjał żadnej ciekawej aktywności. Co gorsza, podczas samego wyczekanego wyjazdu perspektywa powrotu do szkoły zaraz po przyjeździe psuła mojemu obiektowi obserwacyjnemu atrakcyjność całej eskapady. Obiekt myślał już tylko o tym, co musi zrobić w pracy, próbował w głowie rozwiązać problemy, które tam napotka (lub nie), planował, co zrobić, żeby się wyrobić (z materiałem) – zwłaszcza w klasach, które czeka egzamin. To, co pierwszego dnia wolności wydawało się takie dalekie, robiło się już całkiem bliskie (choć minął tylko tydzień) i wypoczynek nie sprawiał już takiej przyjemności, jaką powinien. Obiekt miewał podczas takich wyjazdów problemy z zasypianiem, za to budził się przedwcześnie, targany jakimś podświadomym lękiem. Nie odczuwał przyjemności z odpoczynku, zwiedzanie stawało się przymusem, przedpołudniowa kawa w pachnącej kawiarni nie smakowała, a podczas spektaklu w teatrze, który jest zawsze najbardziej oczekiwanym punktem wyjazdu, przeszkadzało mu wszystko, za to nie cieszyło nic. Obiekt wracał z takiego wyjazdu w złym humorze, pokłócony z córką – co odbijało się i na relacji ze mną, postronnym obserwatorem.
Sposób zaradzenia tej niekorzystnej sytuacji okazał się bardzo prosty. Wyjazd zaraz po rozpoczęciu ferii wyeliminował wszystkie dotychczasowe mankamenty wypoczynku. Zmęczony organizm obiektu po całym dniu zwiedzania padał na łóżko siłą grawitacji, przesypiał całą noc bez snów o pracy i leżał w pościeli tak długo, jak mu się podobało – czyli do pierwszych oznak głodu.
Kawa wypijana w kawiarni i przegryzana ciastkiem smakowała wyśmienicie, a wesoła sztuka teatralna rozluźniła za pomocą śmiechu, czyli intensywnego masażu przeponą, napięte nerwy. Dzięki temu odbierałem z pociągu obiekt w stanie uśmiechniętym, z zadowolonym potomstwem u boku. I nawet to, że nie wszystko po powrocie do domu obiekt zastał w należytym porządku (choć się starałem), nie zmieniło jego nastawienia do życia, w którym szkoła i problemy dnia codziennego nie są już takie straszne, by się nimi przejmować na zapas. Zwłaszcza że z powrotu do domu ostentacyjnie i spontanicznie cieszyły się dwa niewygłaskane koty i jeden niewybawiony jak należy pies. A takie powitanie zawsze nastraja pozytywnie.
Ryszard Bieńkowski