Postaw na edukację

22.12.2017

Minął rok jak barani skok

Bo jak się dużo dzieje, to czas szybko leci

Minął rok jak barani skok

No i doczekaliśmy się – i końcówki roku, i Bożego Narodzenia, a jak wszystko pójdzie dobrze, to i nowego roku 2018. Kto by się spodziewał, że to tak szybko zleci? A zaledwie rok temu, właśnie dokładnie w grudniu, poznaliśmy projekt podstawy programowej dla nowej szkoły podstawowej. Ile to było dyskusji, ile wątpliwości. A potem ile niecierpliwości, gdy prezydent dokładnie, zdanie po zdaniu, przez pełne trzy ustawowe tygodnie analizował jej treść. I zapewne konsultował wszystko z małżonką nauczycielką, by podjąć jedyną słuszną decyzję i podpisać wszystkie potrzebne ustawy edukacyjne. A to już rok. I jakoś wszystko się kręci, co tam kręci – sukces jest niebywały.

Rok też już niedługo minie od czasu, kiedy nauczyciele poznali przybliżoną siatkę godzin. Pamiętam te spekulacje, ile ubędzie z pensum albo ile przybędzie (a potem ubędzie), dlaczego tu dołożono, a tu odjęto, o ile to będzie mniej tego czy owego niż było dotąd… Ech, co to był za czas! Wszystko takie świeże, nowe, niespodziewane. Nastroje rozedrgane, ludzie aktywni. Oczy wszystkich zwrócone na edukację. Każdy ma swoje zdanie (od sześciolatka po emeryta) – dobre zmiany, złe zmiany, cieszmy się, smućmy się, czeka nas katastrofa, przed nami świetlana przyszłość. Pamiętam, jakby to było dziś. I to trwożne zdziwienie specjalistów od niemal wszystkich przedmiotów (z wyjątkiem religii i może WF, ale nie jestem pewien) – te opinie zacnych gremiów, senatów politechnik i uniwersytetów, rad rozmaitych, stowarzyszeń, związków zawodowych, autorytetów. Wszystkie krytyczne (no prawie wszystkie). I po co to? Było minęło. Nie zachwiało nic a nic wolą zmian – dobrych zmian, jak to się mówi. Przyszedł wrzesień i wszystko potoczyło się tak, jak zaplanowano. Szóstoklasiści poszli do 7 klasy, gimnazja włączono do podstawówek i nic się nie zawaliło. A za to najprawdopodobniej skończyły się problemy z dyscypliną. Siódmoklasistom nie wypada już się rozwydrzać, a gimnazja straciły najmłodszy rocznik, nad którym zwyczajowo najbardziej się znęcali rozwydrzeni uczniowie starszych klas. Teraz, wygasając, najprawdopodobniej spokornieli. To już drugi raz ministerstwu udało się skutecznie wygrać z chuligaństwem w szkołach – za pierwszym razem sprawę załatwiły mundurki. Inne narody powinny się od nas uczyć!

Jest więc dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Na przykład kiedy siódmoklasiści przestaną się dziwić, że po tym, jak w 6 klasie uczyli się o strajkach, Solidarności i obradach okrągłego stołu, teraz uczą się o kongresie wiedeńskim. Nic nie szkodzi, na pewno nie odczują żadnej zmiany – przecież tak ich zapewniono. Nie ma też strachu, że na egzaminie ósmoklasisty nie będą znać historii sprzed kongresu wiedeńskiego – bo przecież na ich egzaminie nie będzie historii. Łatwiej im będzie przy rekrutacji do liceum. Obecnym wygasającym gimnazjalistom z drugiej klasy będzie co prawda trudniej, ale przecież nie o nich troszczy się reforma.

Nie wiem, dlaczego jestem taki złośliwy, naprawdę chciałem po przyjacielsku przypomnieć tę rocznicę. Ale widać prawdziwa natura zawsze się ujawni.

Czy wiedzą Państwo na przykład, że na stronie ministerstwa edukacji wiszą zarówno zatwierdzona podstawa programowa, jak i jej projekt? I do obu dokumentów dostęp jest równie łatwy (lub trudny – to już jak kto umie szukać). I że wielu nauczycieli (na przykład języka polskiego) korzysta z projektu, a nie z zatwierdzonej ostatecznej wersji podstawy? Przez to uczniowie muszą czytać wykreślone na etapie konsultacji lektury (na przykład Dynastię Miziołków), a ich nauczyciele skarżą się na to, że w podręcznikach nie ma „nowych lektur” a są „jakieś inne”. Ale to nic, reforma przecież jest dobrze przygotowana, a nauczyciele zaznajomieni z jej celami. Tak mówiono rok temu, jeszcze zanim podstawa programowa weszła w życie, i tak powtarzano przez cały czas oczekiwania na 1 września. Zmiany były przecież nie tylko potrzebne i oczekiwane, ale też przyjęte z entuzjazmem. Stąd ten sukces.

Dlaczego jestem taki złośliwy? Właściwie tylko z jednego powodu – ta reforma, tak jak i inne od lat 90. (jedynym wyjątkiem była reforma Anny Radziwiłł za ministrowania prof. Henryka Samsonowicza), doprowadziła do jeszcze większego przeładowania materiału, choć wydawało się to prawie niemożliwe. Przeładować jest dużo łatwiej niż odchudzić, a gdy ma się zapędy normatywne i niepozostawiające nauczycielom wiele swobody (na dobór treści kształcenia czy wybór kolejności realizacji materiału), to efekty są właśnie takie. Jak zresztą nie przeładować, kiedy praktykuje się swoistą chirurgię za pomocą tasaka i prasy hydraulicznej? Część materiału z gimnazjum odcięto i przeniesiono do liceum, a większość ściśnięto do dwóch lat nauki w klasach 7 i 8.

Ktoś powie, że nie ma nic złego w tym, żeby podstawa programowa była bardzo dokładna i precyzyjna, i żeby była „na bogato”. Bo gdzie, jak nie w szkole uczeń dowie się o sporze o Inflanty, rozwielitce, przydawce czy pierwiastku sześciennym z x? Tylko że ucząc się na przykład o wojnach inflanckich, uczeń w naszej szkole raczej się niczego nie dowie o Łotyszach i Estończykach i ich stosunku do tego konfliktu. Albo choćby o niechęci do samej nazwy Inflanty, która w ich uszach brzmi mniej więcej jak Ostland, czyli podobnie źle jak dla nas nazwa Generalne Gubernatorstwo na określenie części naszych ziem pod okupacją niemiecką. Czy nie powinno nam współczesnym zależeć bardziej na poznaniu i zrozumieniu naszych sąsiadów (przez Bałtyk) i ich racji – niż na wałkowaniu zawiłych sporów terytorialnych, z których wiele dobrego nie wynikło (a już najmniej dla Łotyszy i Estończyków)?

Znowu mnie poniosło z tymi pretensjami Bóg wie do kogo. I to akurat przed świętami. A to przecież nie jest czyjaś wina, przynajmniej nie konkretnej osoby, tylko proceduralności urzędniczej połączonej z zaszłościami i źle pojętą tradycją nauczania. „Wina” kogokolwiek, jeśli już o niej mówić, może polegać tylko na tym, że u sterów naszej edukacji nie zasiadał jeszcze żaden reformator z prawdziwego zdarzenia (poza wspomnianą Anną Radziwiłł), który zamiast przestawiać te same klocki, zaproponowałby zabawę w co innego. Berek.

Ale skupmy się na nadchodzących świętach. Jestem zdania, że życzenia, aby miały szansę się spełnić, powinny być tylko ciut na wyrost, bo jeśli są hurra do przodu, puszczamy je mimo uszu, jak wszystkie frazesy. Dlatego na Boże Narodzenie życzę Państwu tylko i aż tradycyjnie wesołych, rodzinnych, pachnących (najlepiej ulubionymi wypiekami) i spokojnych świąt. A na nowy rok (cały, dlatego pisany małymi literami) – zdrowia i szczęścia. Zaś zawodowo – stabilizacji i większego docenienia (to jest właśnie to ciut) za wysiłek włożony w wykonywanie najważniejszego zawodu na świecie.

Ryszard Bieńkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.