Drugim, oprócz różnej maści papierów, wrogiem nauczyciela jest dyżur. Nie znam osoby, która pełniłaby go z przyjemnością. Co tam z przyjemnością?! Nie znam nawet takiej, która wykazywałaby się w tej kwestii daleko posuniętą obojętnością. Ot, taki nielubiany gość.
Razu pewnego, snując się po korytarzu (wiem, wiem, że nie wolno się snuć, bo odpowiedzialność, czujność i inne tym podobne) na porannym dyżurze, obserwowałam świat za oknem. Słońce już wzeszło, pogoda piękna, ciepło. Słowem, złota polska jesień. Jak ciepła jesień, to rowery. Ale ze smutkiem dojrzałam ich tylko kilka. Reszta dzieci… Nie, nie przyszła pieszo (nieliczni). Została przywieziona. Dostojnie i dystyngowanie podjechała pod szkołę. Mały albo i całkiem duży pasażer ledwie sam otworzył sobie drzwi. Resztę zrobili rodzice. Wysiedli, założyli plecak, sprawdzili, czy dziecko wszystko zabrało, czasem za nim pobiegli, nerwowo wymachując strojem na wychowanie fizyczne czy zestawem pędzli na plastykę. Na szczęście nikt nie poszedł do szatni zawiązywać dzieciom buty, bo już od dawna mają je na rzepy.
A w szkole co? Dyżurujący, czyli ja, zadba, aby nikt się nie przewrócił, spacyfikuje biegaczy, uciszy krzykaczy. Na lekcji dziecko tak bardzo musi być pilnowane, że pod żadnym pozorem nie można go wysłać poza klasę, nawet do toalety. Kto bowiem poniesie odpowiedzialność, jeśli delikwent zemdleje albo się oparzy zimną wodą, o ile w ogóle umyje ręce? A już na pewno napadną go inni uczniowie, zrobią mu zdjęcie i wstawią na facebooka.
Rozumiem, że dziecko musi być bezpieczne i ów nieszczęsny dyżur prędko nie odejdzie do lamusa, ale czy uczeń w szkole nie może już nigdy i nigdzie przebywać sam?! Czy ktoś piszący dyrektywy dotyczące bezpieczeństwa zastanowił się, jakie konsekwencje z takiej kalekiej nadopiekuńczości płyną dla przyszłości tych dzieci, a tym samym dla społeczeństwa?!
Kiedy dzieci mają się nauczyć samodzielności, gdy nauczyciele boją się je wysłać po kredę do sekretariatu, bo a nuż coś złego się stanie? Hodujemy, tak… hodujemy społeczeństwo nieufności, oparte jedynie na procedurach, niepotrafiące samodzielnie myśleć. Wracam do ucznia wysłanego po kredę. W trakcie wykonywania tej skomplikowanej czynności dowie się, gdzie jest sekretariat i na czym polega praca sekretarki, nauczy się mówić „ dzień dobry” i „do widzenia”, a może jeszcze po drodze miło pogawędzi z woźną. Czy jest w tym coś złego i nieodpowiedzialnego? Czy rodzic ma prawo mieć pretensje (bo o to w gruncie rzeczy chodzi), że szkoła nie opiekuje się należycie jego dzieckiem? Mądry rodzic chyba nie powie nic złego. Nie ma już w szkole spontaniczności, czasu na beztroskie spędzanie czasu, bo wszystko musi być skontrolowane, zapisane, zaprotokołowane. I zapewne między innymi dlatego taki nacisk we współczesnym świecie kładzie się na tzw. kompetencje miękkie. Kiedyś dzieci nie były we wszystkim wyręczane, od początku były uczone samodzielności, do szkoły chodziły pieszo, po drodze spotykały kolegów i nawiązywały z nimi kontakt. Dziś o to trudno, gdy rodzic do szkoły podwiezie, a zaraz po szkole odbierze, żeby przewieźć na kolejne zajęcia. Nie ma też już chyba kreatywnej nudy. Każda chwila dziecka, i w szkole, i w domu musi być zaplanowana, bo inaczej postrzegana jest jako zmarnowana i stracona w drodze do przyszłej kariery.
Nie idzie to w dobrym kierunku. Radości na twarzach dzieci coraz mniej. Zwykłej, spontanicznej, beztroskiej zabawy też nie widzę na podwórkach, bo większość dzieci spędza czas, jeśli nie na dodatkowych lekcjach, to przy komputerze.
Joanna Hulanicka