Gorączka narasta, choć to dopiero listopad. Podwójny rocznik kończący szkołę podstawową i gimnazjum żyje w stresie rekrutacyjnym już od dłuższego czasu. Żaden uczeń niczego nie może być pewien. Komisja rekrutacyjna weźmie pod uwagę liczbę punktów z egzaminu, przeliczy na punkty oceny z języka polskiego, matematyki i dwóch wskazanych przez szkołę średnią przedmiotów wiodących. Weźmie też pod uwagę wpisane na świadectwie osiągnięcia ucznia oraz jego działalność społeczną, w tym wolontariat. Jedni i drudzy absolwenci mogą uzyskać w postępowaniu rekrutacyjnym 200 punktów. Spodziewam się, że uczniowie klasy III gimnazjum i VIII szkoły podstawowej są tego świadomi.
Wśród jednych i drugich będą ci z aspiracjami kontynuowania nauki w dobrym liceum. Ich liczba w poszczególnych rocznikach przecież się nie zmieni, nagle nie znikną ani nie zrezygnują ze swoich planów powstałych zapewne niekoniecznie w ostatnim roku. Tak, tak, niektórzy uczniowie na długo przed zmianą systemu szkolnictwa wiedzieli, gdzie chcą się uczyć. Te wymarzone to najczęściej renomowane placówki. I to ich głównie dotyczy cały ten ambaras.
A szkoły mają jedną wspólną cechę: z gumy ich nie postawiono. I nie trzeba być szczególnie błyskotliwym, żeby zauważyć, że nie da się w budynkach licealnych utworzyć podwójnej liczby klas, żeby zachować możliwość wyboru kierunku nauki w stopniu takim jak dotychczas. Co gorsza, nie można już było w tym roku szkolnym, bo część szkół, przewidując przyszłoroczny galimatias, już wcześniej ograniczyła liczbę klas.
Pojawiają się różne rozwiązania tego problemu. Pierwsze to zwiększenie liczebności klas. Możliwe? No oczywiście, że możliwe. Pytam tylko, kto przy zdrowych zmysłach będzie chciał uczęszczać do 40-osobowej klasy i kto będzie chciał tam uczyć (a już dziś chce uczyć coraz mniej ludzi)? I jaki tam będzie poziom? Czy taki dajmy na to polonista będzie w stanie rzetelnie sprawdzić i zrecenzować prace pisemne wszystkich uczniów? Niekoniecznie.
Pomysł drugi – jeszcze bardziej kuriozalny, ale na tyle interesujący, że wypowiedziało się na jego temat ministerstwo. Otóż można organizować zajęcia szkolne w soboty, więc niech niektóre klasy uczą się od wtorku do soboty właśnie. A co z życiem rodzinnym, na którym tak zależało rządzącym, kiedy wprowadzali zakaz handlu w niedzielę? Co z wyprawami rowerowymi z rodzicami i pobytem u daleko mieszkających dziadków? Wiem, wiem… Kpię sobie trochę, ale jakoś nie widzę entuzjazmu dotyczącego soboty. Kiedy ten problem poruszyłam w klasie III gimnazjum, w której jestem wychowawczynią, nie znalazłam zrozumienia. Żadnego. Inna kwestia – kto ma w te soboty uczyć. Nauczycieli obowiązuje pięciodniowy tydzień pracy. Jak więc ich podzielić na tych „normalnych” i tych „sobotnich”? Na drodze losowania, wyliczanki czy widzimisię dyrektora?
Zamieszanie wywołane deformą w moim odczuciu dodatkowo potęgują rodzice. Próbują za wszelką cenę douczyć dzieci jeszcze w tym roku z czego się da. Cel przyświeca im tylko jeden – nazwisko pociechy na liście przyjętych do szkoły. Korepetycje idą pełną parą.
Czytałam ostatnio w „Polityce”, że nawet w niedzielę; że wpływają na organizację życia całych rodzin, że od ich terminu zależy pora obiadu u babci czy dalekiej cioci. Czy to troszkę nie przesada? Jak takie „przenaukowione” dziecko ma z radością i chęcią zacząć naukę w nowej szkole, z założenia tej najbardziej rozwijającej? Tej radości, obawiam się, może nie być. Jeśli jeszcze się zdarzy, a zdarzy się na pewno, że tegoroczny absolwent nie dostanie się tam, gdzie chciał, rozczarowanie, frustracja, a nawet depresja czy szkolna fobia murowane.
Zmiany w oświacie dotknęły także uczestników konkursów kuratoryjnych. Uczniowie wiedzą, że tytuł laureata zwalnia z danej części egzaminu, a ponadto – i to jest najważniejsze – gwarantuje przyjęcie do wybranej szkoły średniej. Ta wiedza skutkuje tym, że motywem przystąpienia do konkursu nie są własne pasje i zainteresowania, ale przewidywany sukces. A przewiduje się go na podstawie danych z poprzednich lat. Młodzież wybiera tego nauczyciela, który najlepiej (czytaj – ma najwięcej laureatów) przygotuje do konkursu. Nawet tak na sucho, bez wkładu emocjonalnego w studiowaną dziedzinę. I tak mamy fizyków przystępujących do konkursu z historii i biologów chwilowo zainteresowanych językiem polskim. To praktyka coraz częstsza, ale czy słuszna?
A co na wyżej opisane problemy autorka reformy? Umywa ręce, bo kumulacji roczników po pierwsze nie będzie, a po drugie, gdyby raptem się pojawiła, to wina leży po stronie samorządów. Ot, takie to proste.
Joanna Hulanicka
PS A może nie ma się czym martwić? Może rządzący na 3 tygodnie przed końcem rekrutacji ustanowią nie dodatkowe święto, ale karnawał rekrutacyjny na miarę naszych czasów. I dekretem orzekną, że wszyscy mają być zadowoleni, bo reforma się udała. Reforma na miarę ich czasów.