No i znowu to samo. Mam na myśli to, że zaczął się kończyć rok szkolny, a wraz ze zbliżającym się happy endem rozpoczął się prawdziwy nauczycielski mozół. Tysiące pedagogów po 10 miesiącach zwykłej, rutynowej roboty, w której przykręcają śrubki przesuwającym się na taśmie uczniom (dodajmy – roboty, którą na co dzień prawie nikt, a zwłaszcza urzędowa zwierzchność, specjalnie się nie interesuje), zabrało się wreszcie za to, co dla organów prowadzących, a zwłaszcza dla nadzoru pedagogicznego, jest sensem istnienia nauczycieli, czyli za sprawozdawczość.
Przez 10 miesięcy roku szkolnego nikt ze zwierzchnictwa nie zainteresował się specjalnie tym, czy w zakresie ułamków wszystko idzie gładko i czy w pierwiastkach nie ma jakichś niejasności, czy grawitacja nie wywołuje niepożądanych skutków u starszych gimnazjalistów. Czy na odcinku wprawiania w zachwyt Juliusz Słowacki wystarcza młodym adeptom romantycznych uniesień, czy też lepiej dołożyć im jeszcze więcej Pana Tadeusza Mickiewicza. Nikt nie zapytał, czy pantofelek i euglena zielona dają uczniom należyte wyobrażenie o organizmach jednokomórkowych, czy może jednak warto dobrać przykłady spośród nieco większych organizmów, widocznych gołym okiem (a mamy liczne wskazówki, że przedstawiciele jednokomórkowców są do odnalezienia nawet wśród niektórych naczelnych, zwłaszcza występujących w telewizji i internecie). Ani czy pogłoski o przyjmowaniu przez pana Tadeusza – tym razem Kościuszkę – renty od Katarzyny II nie odbierają młodym patriotom zaufania do bohaterstwa tego gieroja dwóch narodów – naszego i amerykańskiego.
Za to teraz, po 10 miesiącach tej mało interesującej i trudnej do ogarnięcia dla postronnych obserwatorów pracy, nauczyciele wreszcie zabiorą się za coś, co będzie można przedziurkować, wpiąć do segregatora i postawić na półce.
Wiem, że urzędnikom od edukacji, zwłaszcza wizytatorom z nadzoru pedagogicznego przeszedł w tym momencie po plecach dreszcz rozkoszy. Segregator z dokumentami! Tak pójść do szkoły na kontrolę, myślą sobie, i zapytać znienacka: „A dokumencik o realizacji form pomocy psychologiczno-pedagogicznej udzielanej uczniom przez nauczyciela bibliotekarza jest?” Albo czule, ale stanowczo poprosić o „Analizę i wnioski z realizacji odpłatnych zajęć pozalekcyjnych”, a jeśli akurat taka analiza będzie zrobiona, to szybko bez mrugnięcia dodać: „I analizę realizacji nieodpłatnych zajęć też”. A gdy wszystko w segregatorach będzie jednak powpinane, nawet „Analiza i ocena działań dydaktyczno-wychowawczych” i „Analiza realizacji pracy własnej nauczyciela WF”, to z troską powiedzieć: „Ale to wszystko powinno być zestawione w tabeli, a nie tak luzem!” A jak będzie w tabeli, to przynajmniej surowo zmarszczyć nos i oznajmić: „No nie wiem, nie wiem”. Sama rozkosz.
Akurat nie jestem czynnym nauczycielem (zaledwie przybocznym, czyli mężem nauczycielki), ale dobrze znam zawartość tych różnych analiz, wiem jak powstają i jaki jest cel ich tworzenia – nie ma on nic wspólnego z troską o ucznia, jest tylko dbaniem o własny święty spokój. Nauczyciela wobec dyrekcji szkoły, a dyrekcji wobec ewentualnych kontrolerów. Każdy nowy minister zapowiada walkę z biurokracją w szkole, ale za każdego ministra tej biurokracji przybywa. Mechanizm, który to sprawia ma coś wspólnego z powiedzeniem „Dopóki o pokój się walczy, o pokoju mowy nie ma”.
Każdy nowy minister obejmuje stanowisko z jakąś rewolucyjną misją naprawy zastanego stanu. I z reguły wystarcza mu energii tylko na to, żeby wysyłać w świat pobożne postulaty i zażyczyć sobie informacji zwrotnej, czy i jak są realizowane. I tak powstają kolejne analizy i raporty, które są najczęściej jedynym znakiem wprowadzonych zmian.
Na papierze przecież da się udowodnić wszystko. Wszedł kiedyś postulat indywidualizacji nauczania – i wystarczyło zacząć tak to nazywać, bo przecież wcześniej indywidualizacja też istniała, choć pod inną nazwą i bez konieczności pisania o tym raportu. Po każdym ministrze zostaje taki dokumentowy ślad. Nie ubywa ich, bo nikt już nie ma kontroli nad tym, co jest obowiązującą doktryną, a co było tylko chwilową modą albo co powstało jako nadinterpretacja nadgorliwego urzędnika. Za to dochodzą nowe dokumenty do opracowania, bo przecież musi być jakiś widoczny znak, że się realizuje to, co ma być zrealizowane. Dla świętego spokoju.
W moim zawodowym życiu biurokracja dopadała mnie kilkakrotnie. Nie mam na myśli biurokracji w zetknięciu z urzędami, bo tu każdy ma demokratycznie, a właściwie komunistycznie – czyli po równo. Chodzi mi o biurokrację wewnętrzną, kiedy na przykład zwierzchnik chce, żeby jego podwładni raportowali na temat wykonywanej przez siebie pracy. Zdarzało mi się już pisać tygodniowe i miesięczne plany pracy, a po tym tygodniu i miesiącu raporty na temat wykonania tych planów. Pracowałem też według harmonogramu Gantta, czyli wykresu na którym nanosi się zadania, które są do wykonania, i pilnuje w ten sposób kolejności i terminowości wykonywania poszczególnych działań. Wszystkie te pomysły (plany, raporty i wykresy) miały jedną wspólną cechę – umierały śmiercią naturalną po kilku miesiącach od wprowadzenia. Zaczynało się od tego, że wpisane dane przestawały być użyteczne, bo więcej w nich było wyjątków i odstępstw od reguł niż konsekwencji w realizacji założeń. Pisało się je więc w oderwaniu od stanu faktycznego i rzeczywistych planów. W końcu przestawał się nimi interesować nawet ten, kto je wymyślił i zlecił. Nie znaczy to, że z czasem nie powstawały nowe („jeszcze lepsze”) pomysły na kontrolę pracowników. Przyczyna niezniszczalności tej biurokracji biurowej, którą znam z autopsji, jest smutna i przykra – jest nią niekompetencja tych, którzy ją tworzyli, a zwłaszcza nieznajomość specyfiki pracy tych, którymi się kierowało.
W piosence Marcina Świetlickiego Filandia, śpiewanej akurat przez Bogusława Lindę, mowa jest o tym, że „Już nigdy nie będzie takiego lata” i wielu innych rzeczy, które zdarzyły się w swojej intensywności tylko raz, właśnie tamtego lata. Otóż nie pada w tej piosence zdanie „Już nigdy nie będzie takiej biurokracji”. Nie ma przypadków. Świetlicki jest doskonałym poetą, a do tego zna życie. Biurokracja będzie zawsze i to coraz bardziej intensywna.
Miłego raportowania życzę.
Ryszard Bieńkowski
Jest jeszcze gorzej, niż Pan myśli. Niezbyt często bywam na naradach dyrektorskich, ale zawsze, gdy mnie na nie oddelegowywano wracałem z nowymi wrażeniami.
Gdy wprowadzono pewnego dnia obowiązek realizacji przez nauczyciela dodatkowych dwóch godzin „z uczniem” na spotkaniu wizytatora z dyrektorami szkół padło pytanie: „ale jak my mamy to dokumentować?”.
Nie było jeszcze wtedy utartej ścieżki, a przepis prawa był wyjątkowo lakoniczny, jednozdaniowy.
Pani wizytator mogła odpowiedzieć: Pan jest dyrektorem, jeśli pan uważa, że powinien być jakiś dokument, to proszę podjąć taką decyzję. Równie dobrze może go nie być. Najważniejsza jest praca z uczniem.
Nie wiem, może uznała, że nie może zostawić dyrektora bez żadnej wskazówki, a może bała się, że zostanie uznana za niepotrzebną. Odpowiedziała wtedy: ja bym to zrobiła na przykład tak…
Czy muszę dodawać, że wkrótce sugestia pani wizytator stała się obowiązującym prawem? I już wszyscy robili tylko tak. Na wyraźne życzenia dyrektorów, którzy bez owej wskazówki czuli się jak dziecko zagubione we mgle!
Gdy kilka lat później ten przepis zniknął na kolejnej naradzie dyrektorów padła propozycja, by „zostało tak jak było, bo przecież ten przepis był taki pożyteczny”. Ulga na twarzach dyrektorów była wyraźna – nic nie musimy zmieniać. Moją sugestią było, że ustawodawca po to zmienił to prawo, by właśnie było inaczej i ja nie muszę kazać nauczycielom pisać, co robią. Bo bez tego też wiem, co robią. Bo gdy każę im pisać, to połowa z nich zrezygnuje z dodatkowych działań, by uniknąć pisania sprawozdań. I dzieci będą w efekcie mieć mniejszą ofertę (choć dobrze udokumentowaną).
Uwierzcie mi Państwo – reakcja była dość kwaśna. Także ze strony innych dyrektorów.
Tak więc biurokracja nie idzie tylko z góry!
A o rubryczkach w dziennikach, które istnieją tylko siłą tradycji bez specjalnego sensu można napisać osobny felieton…