Przerzucałem ostatnio kanały w telewizorze (to ma nawet swoją nazwę i jest, zdaje się, jakimś natręctwem) i natknąłem się na zagadkowy reportaż emitowany w dużej stacji z serwisem informacyjnym czynnym całą dobę. Tematem reportażu były szeptuchy, czyli podlaskie znachorki, które, jak wykazało „reporterskie śledztwo”, nadal uzdrawiają (czy jak to określono – „uprawiają proceder znachorski”). Dzieje się to na wschodnich rubieżach naszej nowoczesnej ojczyzny!
Reportaż został zrealizowany w poetyce aferalnej, czyli tak, jakby właśnie odkryto jakąś straszną i głęboko skrywaną tajemnicę. Wyobrażam sobie, jak przerażona ludność miejska, do której dociera sygnał tej telewizji, z obrzydzeniem słucha o gusłach, zamawianiach i modłach odprawianych nad naiwnym i ciemnym podlasiakiem, który, zamiast do lekarza, przyszedł po pomoc do wiejskiej babki. Zabobon i średniowiecze – tak zresztą komentował te praktyki poproszony o wypowiedź profesor nauk medycznych. Scena jakby wprost wzięta ze Znachora.
Jako północny mazowszanin, którego rodzinna wioska leży przy tych samych biebrzańskich bagnach co zachodnia rubież Podlasia (tyle że po drugiej stronie rzeki), wiedziałem o istnieniu podlaskich szeptuch (może nie powinienem tego mówić, ale w mojej rodzinnej wsi też zamawiano choroby i ja – młody przecież człowiek – to pamiętam). Działalność szeptuch polega na wykonywaniu pewnych czynności leczniczych połączonych z wypowiadaniem formuł magicznych. Owe czynności również mają charakter magiczny i ograniczają się do działań symbolicznych (np. wkładanie owczej wełny pod poduszkę, zakrywanie twarzy chustką, wylewanie wosku do wody). Szeptuchy nie leczą wszystkich chorób (na przykład nie biorą się za złamania albo grypę), a z reguły tylko te „tradycyjne”, jak kołtun, wiatr, róża, urok, przestrach – czyli takie, których nie zna nowoczesna medycyna. Co ciekawe – czynności wykonywane przez szeptuchy są w dużym zakresie znane etnografom, natomiast formuły, które wypowiadają, już nie. Są to bowiem formuły tajemne. Ich skuteczność zależy w dużej mierze od tego, żeby nie były powszechnie znane. Szeptuchy uzdrawiają za darmo, w przeświadczeniu, że swój dar zawdzięczają Bogu i aniołom.
Jako folklorysta zdaję sobie sprawę z reliktowości rodzimej kultury ludowej i z tego, że w stanie żywym i naturalnym nasz folklor został zepchnięty na zupełny margines świadomości ogółu Polaków. Z folklorem jest jak z ostatnim neandertalczykiem, który tak bardzo wycofywał się przed naporem homo sapiens sapiens, że aż zabrakło mu lądu (najpóźniej datowane szczątki neandertalczyka znaleziono w jaskini na samym koniuszku gibraltarskiego cypla). Szeptuchy, albo jak kto woli babki, ocalały jedynie w białowieskiej kniei. Ale, jak wynikało z reportażu, czas z nimi skończyć. Zakazać, zabronić, przegonić, zapomnieć.
Zastanawiam się, co typowy miejski przedstawiciel naszego społeczeństwa wie o rodzimej kulturze ludowej. I może od razu, żeby nie męczyć czytelnika, odpowiem – nic, a nawet mniej niż nic, bo to, co wie, jest najprawdopodobniej nieprawdą.
Ostro? Niesprawiedliwie? Bo po co ma coś wiedzieć?
Pierwszą przyczyną ogólnej niewiedzy na temat naszej rodzimej kultury ludowej są zmiany cywilizacyjne, które doprowadziły do zerwania łańcucha pokoleń, a tym samym zaburzyły naturalny proces przekazywania kultury. Potem doszły do tego różne procesy socjopsychologiczne, które spowodowały potrzebę wyparcia ze świadomości dawnego modelu życia. Inaczej mówiąc, potrzebę zerwania z ludową (wiejską) przeszłością. Sam tego doświadczyłem i jestem świadom, że było to zjawisko powszechne i nie do uniknięcia.
Drugiej przyczynie (jest nią brak szkolnego programu nauczania o naszej kulturze ludowej) można zaradzić, ale się tego nie robi.
W kanonie lektur nie ma prawdziwych pieśni czy zagadek ludowych, opowieści wierzeniowych, baśni, szczątków mitów słowiańskich, kawałów i anegdot, zamawiań i zaklęć oraz żadnych innych utworów charakterystycznych dla folkloru. Mówię o ich czystej ludowej postaci, bo owszem bywają – opracowane literacko i „po miastowemu”. Nie uczy się o światopoglądzie tradycyjnym wynikającym z charakteru wykonywanej przez lud pracy, z rytmu przyrody, cykliczności przemian i z wymieszania się wierzeń pogańskich z chrześcijańskimi. Nie uczy się o tradycyjnych obrzędach, chyba że przy okazji omawiania lektur, takich jak Dziady albo Wesele, kiedy nie można już tego pominąć.
A bez tej wiedzy współczesny człowiek nie zrozumie złożoności naszych zachowań religijnych, wierzeniowych, a nawet społecznych i za każdym razem będzie się dziwił na przykład „polskiej religijności ludowej” i naśmiewał z guseł i reliktów, które nieuświadomione jeszcze w nas tkwią. Takie relikty, przy braku wiedzy na ich temat i bez racjonalnej refleksji nad tym, skąd się wzięły, mogą być niebezpieczne, bo dają powód do dzielenia ludzi na lepszych i gorszych, światłych i zacofanych, tolerancyjnych i ksenofobów.
Czego jeszcze brakuje w szkole?
Teraz trochę pomarzę. Nie ma „warsztatów” tańca ludowego (na przykład na muzyce). Kiedyś w jednym z podręczników widziałem zdjęcie przedstawiające tancerki z zespołu folklorystycznego ustawione w półokrąg, a pod zdjęciem podpis: „Dziewczęta tańczą mazura”. Pamiętam, jak się wówczas zezłościłem! Nie chcę w sobie odbudowywać tej złości, dlatego przypomnę tylko, że mazura tańczy się (tańczyło się) w parach! Nie ma warsztatów rękodzieła ludowego (na przykład na technice). Nie uczy się o tradycyjnej sztuce ludowej (na przykład na plastyce).
Pominięto 1000 lat kultury. Kilkanaście lat temu zlikwidowano ostatni przyczółek nauczania o kulturze ludowej – ścieżki edukacyjne, które były międzyprzedmiotowe i, jak nazwa wskazuje, pozwalały rozrzucać tę wiedzę „między” różne przedmioty.
A skoro już mowa o 1000-leciu. Na lekcjach historii lud jest przedstawiany jednostronnie i z perspektywy panów (władzy). Wiemy o nim, że:
(A) był ciemiężony i zmuszany do przymusowej pracy na rzecz pana, płacił dziesięcinę i inne wysokie daniny,
(B) zapewniał zaplecze zbrojne jako pogardzany i pomiatany ciura,
(C) był łupiony przez obce wojska, bo w zamian za wyzysk nie zapewniano mu żadnej ochrony,
(D) żył w ciemnocie i wegetował bez jakichkolwiek wyższych idei.
Chłop, jako podmiot wydarzeń historycznych, pojawia się tylko wówczas, gdy przyparty do muru buntuje się przeciw uciskowi. I zwykle jest to przedstawiane w złym świetle, bo państwo, władza i polityka historyczna nie lubią buntowników (no chyba że jest to z jakiegoś powodu wygodne, jak w PRL-u).
I tak przez około tysiąc lat. Prawie żadnych śladów życia duchowego, żadnych podejrzeń o zdolność do pielęgnowania wzorców kulturowych, żadnych sugestii na temat mechanizmów trwania jednorodnej kultury przez tak długi czas. No tak, ale skoro mamy historię polityki, wojen i nie ma w niej miejsca na historię kultury, to co dopiero mówić o kulturze ludowej.
Ciekawostka. W Muzeum Etnograficznym w Toruniu, w części popularnie zwanej skansenem stoi stodoła przeniesiona z jednej z kujawskich wsi, pobudowana tam w XIX wieku metodą sumikowo-łątkową (to taki specyficzny sposób konstruowania ścian) z dachem sochowym. Ten typ budownictwa można odnaleźć między innymi w Biskupinie, a to oznacza, że budowano tak już przed 3 tysiącami lat, zanim jeszcze na naszych ziemiach znaleźli się Słowianie. I teraz proszę sobie wyobrazić, że przez 3 tysiące lat ta metoda budowlana przechodzi z mistrza ciesiołki na ucznia. Zmieniają się kultury, przychodzą nowi władcy, kto inny ciemięży i zbiera podatki, a zasada konstruowania ścian i dachu zostaje i jest wykorzystywana jeszcze w XIX wieku. Bez planów, bez pisma i bez nadzoru budowlanego. Jak inaczej można to nazwać, jeśli nie kulturą?
Ale jak widać na przykładzie reportażu telewizyjnego o szeptuchach, kultura ludowa może współcześnie zaistnieć tylko jako zabobon i ciemnogród. Stała się w odbiorze społecznym, przynajmniej tym oficjalnym, obca.
Ale żeby nie kończyć tak pesymistycznie – dobry przykład sprzed zaledwie 20 lat. Z obcego, co prawda, podwórka, ale czemu nie. Otóż pracowałem wtedy, jeszcze jako student, na fermie w Wielkiej Brytanii. Ferma zlokalizowana była na pograniczu angielsko-walijskim, tuż nad rzeką Wye, po angielskiej stronie, choć właściciele byli Walijczykami. Był tam senior (około 80-letni wówczas) wraz z żoną, ich syn Steven oraz wnukowie. Senior mówił mieszanką walijsko-angielską, a właściwie mówił w takim języku, jakiego wymagało porozumienie z rozmówcą. Gdy tylko mógł i miał do kogo, to mówił po walijsku. A gdy trzeba było się porozumieć, na przykład ze mną lub innymi pracownikami, jego mowa skręcała w stronę angielskiego. Wywoływało to ogólną wesołość, zwłaszcza wśród Australijczyków, którzy wychwytywali wszystkie „śmiesznostki” takiego języka. Ja wychwytywałem ich mniej, bo musiałem mocno się skupiać na sensie słów. Jego syn, a mój pracodawca, mówił tylko po angielsku, bez żadnych naleciałości walijskich, a przynajmniej ja ich nie słyszałem. Za to słabo znał walijski. Jego synowie natomiast (wówczas około 15-, 16-letni) znali biegle oba języki.
Tajemnica tej dziwnej przeplatanki pokoleniowej tkwi w zakazie nauczania języka walijskiego w brytyjskich szkołach w okresie, na który przypadła edukacja Stevena. Zakazu nie było, gdy do szkoły chodzili jego synowie.
Okazuje się, że szkoła – i to, czego się w niej uczy lub nie – dużo zmienia.
dr Ryszard Bieńkowski