Postaw na edukację

30.11.2018

Czy autorzy podręczników są moralnymi karłami?

Czyli o rzekomym manipulowaniu historią

Czy autorzy podręczników są moralnymi karłami?

Adam Leszczyński wyrwał mnie do tablicy artykułem Papież i husaria wyklęta biją bolszewika („Polityka” nr 45, 7.11.–13.11.2018), poświęconym podręcznikom do historii dla IV klasy szkoły podstawowej. Tak się składa, że jestem autorem jednego z trzech inkryminowanych – trudno tu o inne słowo – podręczników. Autor artykułu zarzuca im m.in., że „mówią niemal wyłącznie o Bogu, wojnach i powstaniach. Wzmożeniu katolicko-narodowemu towarzyszy manipulacja faktami”, a „prawdziwym celem” lansowanej w owych książkach historii „jest wychowanie kolejnych pokoleń wyborców katolicko-narodowej prawicy”. Di immortales, zawołam za starożytnymi. Co ja mam począć z taką lawiną zarzutów?

Otóż jestem w myślowej rozterce, bo z jednej strony… zgadzam się z Adamem Leszczyńskim. Mało tego, w krytyce mojego podręcznika poszedłbym dalej niż on (sic!). Z drugiej zaś strony uważam, że w swojej filipice posunął się za daleko. Dobrze, że poruszył kwestię nauczania historii; źle, że wprowadził w błąd czytelników „Polityki”, którzy niekoniecznie wiedzą, jaki jest wpływ bieżącej polityki na treść podręczników. Autor artykułu też tego nie wie – piszę to bez złośliwości – a jeśli wie, to nie czyni ze swojej wiedzy żadnego użytku. Stwierdza bowiem, że „autorzy i autorki podręczników nie kłamią wprost, ale bardzo jednoznacznie zniekształcają przeszłość” […] „wyrywając fakty z kontekstu, przemilczając inne” etc. Jak rozumiem, miałoby to wyglądać tak: usiadłem sobie za biurkiem i wymyśliłem, że dla uciechy rządzących polityków będę katował czwartoklasistów wyrwanymi z kontekstu żołnierzami niezłomnymi. A Szoah przemilczę, choć Adam Leszczyński życzyłby sobie Holokaustu w podręczniku. Błagam, zlitujmy się nad 9–11-latkami. Jeszcze zdążą poznać okrucieństwo świata.

Wracam do żołnierzy niezłomnych – nie wymyśliłem ich sobie, a serwowanie wiedzy o nich czwartoklasistom uważam za poważny błąd dydaktyczny. Jednak autorów podręczników, recenzentów i nauczycieli obowiązuje Podstawa programowa zawarta w Rozporządzeniu Ministra Edukacji Narodowej z 14 lutego 2017 r. Stwierdza ona jednoznacznie, że uczeń IV klasy „sytuuje w czasie i opowiada o: […] żołnierzach niezłomnych – Witoldzie Pileckim i Danucie Siedzikównie <<Ince>>”.

Cóż na to Adam Leszczyński? Pisze o moim podręczniku: „Nazwa ‘niezłomni’ i ‘wyklęci’ to nazwa wartościująca, ze słownika polityki historycznej PIS”. Tyle że ja nie mam wyboru: muszę jej użyć.

W ogóle mam wrażenie, że Autor artykułu nie zajrzał do Podstawy programowej. Gdyby to zrobił, nie zarzucałby nam: „We wszystkich [podręcznikach] obok Wałęsy pojawia się Anna Walentynowicz – co może stwarzać wrażenie, że była osobą o równym Wałęsie statusie (nie była)”. Sęk w tym, że bez Walentynowicz Wałęsy w podręcznikach też by nie było. Podstawa wprowadza bowiem 17 obowiązkowych tematów, skonstruowanych na zasadzie: postać i kontekst, np. „Eugeniusz Kwiatkowski i budowa Gdyni”. Jeden jedyny wyjątek od tej zasady to „Solidarność i jej bohaterowie”. Nie umniejszam zasług Anny Walentynowicz, ale w podręczniku dla IV klasy wspomniałem o niej po to, by pojawili się bohaterowie w liczbie mnogiej. Krytykę proszę kierować pod adresem autorów Podstawy programowej.

Autor postawił jednak tezę: podręczniki to PIS-owska propaganda – i stara się dowieść, że tak jest. A jeśli rzeczywistość temu przeczy? Nie jest prawdą stwierdzenie, że podręczniki – w każdym razie mój podręcznik – „mówią niemal wyłącznie o Bogu, wojnach i powstaniach”. Nie napisałem książki teologicznej, a o walce zbrojnej mówi bodaj 8 z 26 rozdziałów. Nie jest też tak, że „historia naszego kraju” przebiega „od chrztu do papieża, przez bitwy i masakry”. Autor artykułu był łaskaw pominąć opisane w moim podręczniku: zjazd gnieźnieński, rolę kulturotwórczą zakonów, klasztorne skryptorium (z infografiką na dwie strony), ucztę u Wierzynka, życie codzienne na rycerskim zamku (infografika), gdański handel, średniowieczną kogę (infografika), odkrycie Mikołaja Kopernika, życie żaków, kaplicę Zygmuntowską, arrasy wawelskie, budowę Zamościa, przeniesienie siedziby Zygmunta III z Krakowa do Warszawy, Łazienki Królewskie (infografika), obiady czwartkowe, prawa kobiet, wynalazki XIX w. (infografika), architekturę Gdyni (infografika)…

Nie jest też prawdą, że o gospodarce mowa tylko w odniesieniu do Polski międzywojennej (co z rozdziałem „Polska spichlerzem Europy”?). Nie dokonałem „prawdziwej manipulacji”, „sprowadzając opór przeciwko komunizmowi do walki zbrojnej” – wszak nie pisałem o oporze przeciwko komunizmowi w ogóle, a jedynie ukazałem wymagany przez Podstawę wycinek owego oporu: działalność „Inki” i Witolda Pileckiego (który, tak na marginesie, nie walczył zbrojnie z komunistami).

Adam Leszczyński ma prawo ubolewać, że „Solidarności – dziesięciomilionowemu  ruchowi, który zmienił historię naszego kraju – poświęcono tyle samo miejsca co papieżowi” – ale to jego subiektywne ubolewanie. Równie subiektywnie można powiedzieć, że nie byłoby Solidarności, gdyby milionowe tłumy nie poczuły swej siły podczas pierwszej pielgrzymki papieża do Polski. Proszę obalić tę tezę.

Byłoby intelektualnie uczciwe, gdyby Autor zechciał wspomnieć, że nie we wszystkich podręcznikach obraz Jerzego Kossaka „Cud nad Wisłą” służy „religijno-nacjonalistycznej” interpretacji Bitwy Warszawskiej. W moim znalazł się po to, by dziecko nauczyło się krytycznie oceniać materiał ikonograficzny. Dlatego zamieściłem przy nim informację, że „nie wszystkie elementy obrazu są zgodne z prawdą historyczną”, oraz wyjaśnienie, które i dlaczego. Uczeń odpowie też – mam nadzieję – na  pytanie o przyczynę tych nieścisłości. Czy w ten sposób manipuluję historią, by wychować „wyborców katolicko-narodowej prawicy”?

Mam przykre wrażenie, że Adam Leszczyński wziął trzy podręczniki do historii, wrzucił je wszystkie do jednego worka, w każdym przeczytał kilka rozdziałów o XX w. (czy na inne szkoda czasu?) i wyrwał z kontekstu te fragmenty, które pasowały do jego tezy. Nie zadał sobie trudu sprawdzenia, jak przebiega proces powstawania i dopuszczania podręczników do użytku szkolnego – po czym nakreślił apokaliptyczny obraz zakłamywania ojczystych dziejów. Czyżby więc wszyscy autorzy, redaktorzy, ilustratorzy, wydawcy, konsultanci, recenzenci (notabene ci sami, co za rządów PO), wreszcie nauczyciele, którzy z tych książek korzystają, byli moralnymi karłami? Oportunistami gotowymi zaprzeć się swoich poglądów, gdy polityczny wiatr wieje z innej strony?

No cóż, obyś cudzym dzieciom podręczniki pisał, że strawestuję znane przekleństwo. Powiedziałem wcześniej, że po części się z Adamem Leszczyńskim zgadzam – i podtrzymuję swoje słowa. Ba! Dodałem nawet, że własny podręcznik osądzam surowiej niż on. W czym rzecz?

W Podstawie programowej jej autorzy postanowili zaprezentować czwartoklasistom (jedna lekcja historii w tygodniu) obrazki z dziejów: dziś Bolesław Chrobry i zjazd w Gnieźnie, za tydzień Polska Kazimierza Wielkiego, za dwa tygodnie unia z Litwą. Dziś Polska ma kształt podobny do dzisiejszego, za tydzień dzieciak widzi Wielkopolskę z Małopolską i dowiaduje się o przyłączeniu jakiejś Rusi Halickiej. Dziś Jan Sobieski gromi Turków pod Wiedniem, tydzień później Kościuszko walczy o utrzymanie resztek państwa. Co może z tego zrozumieć dziesięciolatek, dla którego 50 lat temu i 500 lat temu to z grubsza tyle samo?

Nie da się uczyć historii politycznej jako obrazków z dziejów, bo bez procesu historycznego owe dzieje stają się niezrozumiałe. W obrazkach z przeszłości możemy pokazać dawne obyczaje, szkołę czy życie w mieście – ale nie dzieje państwa! Co więcej, dziesięciolatek nie jest w stanie zrozumieć historii politycznej ani gospodarczej. Wykuje ją, jeśli nauczyciel mu każe, ale zniechęci się do przedmiotu. I to jest główne zło naszego sposobu nauczania historii – nie pokazujemy, że jest do czegokolwiek przydatna. W kolejnych klasach zalewamy uczniów potopem faktów. Nie wyjaśniamy, co z nich wynika dla nas dzisiaj. Potem młody człowiek mówi: co mnie obchodzi, że kiedyś był jakiś Hitler. Było, minęło.

W myśl Podstawy programowej czwartoklasiści uczą się w jednym tygodniu o budowie Gdyni, w następnym  o „Zośce”, „Alku”, „Rudym” i Szarych Szeregach, w kolejnym o żołnierzach niezłomnych. Co z takiego układu treści wynika dla autora podręcznika?

Otóż musiałem w zaledwie dwóch rozdziałach zmieścić informacje o: przyczynach i przebiegu II wojny światowej, Szarych Szeregach i ich akcjach, AK, rządzie londyńskim, wyniku II wojny światowej, zajęciu Polski przez Armię Czerwoną, komunizmie, Stalinie, polskich komunistach i ich metodach, o „Ince” i Pileckim. Jeden rozdział w moim podręczniku to ok. 4 tysiące znaków ze spacjami, czyli nieco ponad dwie strony maszynopisu. Jak miałem wytłumaczyć to wszystko dziesięciolatkom? A tu jeszcze Adam Leszczyński zarzuca mi, że w podziemiu niepodległościowym pominąłem „oddziały wielu ugrupowań politycznych, w tym zwłaszcza skrajnej prawicy”. Masz babo placek.

A jednak zgodzę się z Autorem artykułu w kwestii zasadniczej – powinniśmy inaczej uczyć historii. Chciałbym napisać dzieciom o tym, co ważne i ciekawe – kto w przeszłości chodził do szkoły i czego się tam uczył, co robili chłopcy, a co dziewczynki, jakie były kary, a jakie nagrody, co ludzie jedli, jak leczyli choroby, czego się bali…

I co z tego wszystkiego wynika dla nas (np. ile milionów ludzi umarło od chorób, przeciwko którym dziś się szczepimy). Ale taki podręcznik wymagałby poważnej zmiany w systemie oświaty – bo jak zrobić sprawdzian z tego, co ludzie jedli?

Chciałbym, żebyśmy więcej rozmawiali o tym, jak pokazać dzieciom sens nauki historii. Inaczej naprawdę niewielkie znaczenie będzie miało, ile miejsca w podręcznikach poświęcimy dziejom religii, a ile – przemianom gospodarczym. Nieciekawa i niepotrzebna historia stanie się domeną ideologów, którzy zrobią z nią, co zechcą.

Tomasz Małkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Radosław pisze:

    Pisałem pracę magisterską z krytyki teatralnej w „Polityce”. I pierwszy rozdział tej pracy to miał być – tak to wymyślił mój promotor – ogólny portret pisma. Wziąłem więc na warsztat kluczowe historycznie daty (56, 68, 70, 76, 81) i sprawdziłem, co też „Polityka” na ten temat pisała. I cóż mi wyszło? Ano wyszło mi, że „Polityka” to partyjna gadzinówka. Miałem wówczas dwadzieścia kilka lat, antykomunizm we krwi i niewielką zdolność do niuansowania rzeczywistości. Niespecjalnie zatem przejąłem się, że ten portret niewiele ma wspólnego z prawdą. Bo jednak „Polityka” to było najprzyzwoitsze pismo w całym Układzie Warszawskim. Podobną metodę zastosował Adam Leszczyński w swoim tekście opisującym podręczniki do historii. Wziął dosłownie kilka dat opisanych w książkach i wyszedł mu obraz skrajnie subiektywny i nieprawdziwy. Można i tak, tylko po co?

  2. Adam pisze:

    Prawda. Dziś na ten temat rozmawiałem ze znajomym. Powiem krótko: lekcje historii zmierzają wprost do tego, aby nasze dzieci znienawidziły historię raz na zawsze.