Postaw na edukację

10.06.2022

Czy to mi się do czegoś przyda?

Czyli o zwolennikach wiedzy użytecznej

Czy to mi się do czegoś przyda?

W czasach studenckich, ale też jakiś czas po ukończeniu studiów, parałem się korepetycjami. Specjalizowałem się głównie w przygotowywaniu uczniów do matury z języka polskiego. Oczywiście stosowałem zasadę – żadnych dróg na skróty. Żadnych bryków, żadnych streszczeń, żadnych cudownych sposobów na przechytrzenie egzaminatorów itp. Wszystko musiało być po bożemu i comme il faut. A więc czytaliśmy lektury i teksty krytyczne, oglądaliśmy filmy, interpretowaliśmy, analizowaliśmy, pisaliśmy… To znaczy pisali moi podopieczni, ja co najwyżej mogłem wprowadzić pewne poprawki i uzupełnienia do oddawanych przez nich tekstów. Bo tutaj ich nie oszczędzałem. Pisać musieli dużo. I czytać oczywiście też. W końcu przygotowywaliśmy się do matury z języka polskiego.

Przyznaję, te lekcje przypominały czasem polonistyczne konserwatoria. Moi uczniowie nabywali wiedzę ze sporym naddatkiem, który nie był niezbędny do zdania matury. Ale ja założyłem sobie, że ten egzamin jest tylko pretekstem do tego, aby się czegoś dowiedzieć o sobie, o świecie, o ludzkiej naturze… Pogadać o rzeczach istotnych. O sensie, bezsensie, Bogu lub poczuciu jego braku. Literatura nadawała się do takiej roboty doskonale.

Zdanie matury miało być tylko efektem ubocznym naszej kilkumiesięcznej pracy, która – co tu dużo mówić – w szkole nie zawsze jest możliwa. Bo trzeba przecież realizować program, który nie zostawia nauczycielom zbytniej swobody w kreowaniu zajęć. Poza tym w klasie jest kilkadziesiąt osób, a ja mogłem całe półtorej godziny poświęcić tylko jednemu uczniowi.

I tu rzecz ciekawa. Żaden z moich podopiecznych nie protestował. Nie pytał: czy to trzeba koniecznie czytać? A to trzeba napisać? A czy to na pewno mi się przyda do matury? A może z tego zrezygnujmy, bo to jest za trudne?

Odnosiłem wrażenie, że ta polonistyczna robota im się podoba, że czytanie i pisanie sprawia im przyjemność. Warto dodać, że nie miałem uczniów z klas humanistycznych w renomowanych liceach. Pamiętam, że przez kilka lat pracowałem z uczniami z… liceum sportowego. Harowali potwornie, bo przecież oprócz polskiego, matematyki i historii mieli jeszcze w szkolnym programie wybrane przez siebie sportowe aktywności – skok o tyczce, bieg przez płotki, skok w dal itp. Mimo że swoją przyszłość wiązali ze sportem i studiami na AWF (nie wszyscy co prawda), to nie wzdragali się przed intelektualną aktywnością, która przecież do niczego – poza zdaniem matury – im się później nie przyda. Widać byli innego zdania. Ale to się działo… 20 lat temu.

Jakiś czas potem ten stosunek do nauki i wiedzy zaczął się zmieniać. Zaczęli mi się trafiać uczniowie, którzy co i rusz kontrolowali, czy to, co robimy, nie wykracza choćby w najmniejszym stopniu poza wymagania maturalne. Wiedza zaczęła być po coś. Nie chcieli już czegoś wiedzieć ot tak po prostu, z ciekawości i dla samej wiedzy, ale po to, aby tę wiedzę wykorzystać. Ona zaczęła mieć wartość rynkową. Uczę się tylko od do, reszta to niepotrzebna fanaberia, na którą szkoda tracić czasu. A mi było szkoda tracić czasu na takie skrajnie pragmatyczne lekcje.

Dziś podobny stosunek do nauki mają moje dzieci. Wszystko jest bzdurne, bezużyteczne, nieprzydatne. Po co znać dopływy Wisły, właściwości związków kowalencyjnych i jonowych, pierwszą zasadę dynamiki czy schemat budowy pantofelka (no jeszcze takiego, w którym się chodzi, to pół biedy, ale wiedza o budowie tego pierwotniaka jest zupełnie nieprzydatna).

Sens ma na pewno nauka angielskiego (przydaje się do gier i do oglądania filmików na portalu YouYube), może też informatyki i matematyki, ewentualnie polskiego. Ale reszta? Do kosza, komu to potrzebne.

No cóż… Świat się zmienia i może nie ma co się na te zmiany boczyć? Inżynier musi umieć zbudować most, ale nie musi przecież wiedzieć, kim był Adam Mickiewicz. Lekarz musi rozpoznać zapalenie płuc i złożyć złamaną nogę, ale nie musi mieć pojęcia o egzystencjalizmie i fenomenologii. Informatyk musi znać się na komputerach, ale nie musi przecież wiedzieć, gdzie leży Afryka. Polonista musi znać się na literaturze, ale nie musi przecież mieć pojęcia o stałej kosmologicznej Einsteina (to może akurat zły przykład). W każdym razie może taki świat nas wkrótce czeka? Świat wąskich specjalistów, którzy nie są w stanie wyściubić nosa poza swoją dziedzinę?

To będzie świat lepszy czy gorszy? Trudno powiedzieć. Na pewno inny. I niektórym osobom trudno się będzie w nim odnaleźć…

Paweł Mazur

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.