„Trudno i darmo” napisał Witkacy na portrecie dziewczynki po tym, jak musiał go poprawić na życzenie niezadowolonej modelki. Za czasów moich studiów oryginał tego obrazu można było oglądać w Zamku Książąt Pomorskich w Słupsku. Wisiał razem z kartką przywołującą anegdotę o kapryśnej dziewczynce, której nie spodobał się styl malarza. Dziś przypomniały mi się te słowa w innym kontekście.
Otóż przeczytałem właśnie, że rodzice uczniów chwytają się za głowy i kipią z oburzenia na to, że w szkołach każe się im kupować dodatkowe zeszyty ćwiczeń, bo niespełna dwudziestopięciozłotowa dotacja nie wystarcza na komplet ćwiczeń do każdego przedmiotu. Jeden z tych oburzonych głosów brzmiał tak: „Do tej pory zeszyty były za darmo, a w tym roku okazuje się, że muszę zapłacić trzy pięćdziesiąt za zeszyt do plastyki i sześć osiemnaście za zeszyt do biologii”, a w komentarzu autora artykułu można było jeszcze przeczytać, że żądanie od rodziców pieniędzy na zakup ćwiczeń jest niezgodne z prawem.
Pierwszą rzeczą, nad którą się zastanowiłem, było to 3,50 zł za zeszyt ćwiczeń do plastyki. Co to musi być za zeszyt, skoro kosztuje tyle co lepszy pączek albo zwykła jagodzianka. Drugą – że komuś żal wydawać na edukację własnego dziecka tych paru złotych. No ale po chwili przyszła refleksja – miało być za darmo, więc może oburzenie rodzica jest słuszne? Przecież tak jest w ustawie. Co więcej – nie wolno wymagać od rodziców dokupowania zeszytów. Według ustawy narzędzia do ćwiczenia umiejętności, które będą potrzebne na późniejszym egzaminie, mają kosztować niecałe 25 złotych rocznie na wszystkie przedmioty. Dura lex sed lex. Więc z jakiej racji szkoła każe dokupować? Ma uczyć za darmo, więc trudno, niech się dostosuje.
Jak dla mnie są tu dwa rozchodzące się porządki. Albo dwie spolaryzowane postawy względem edukacji własnych dzieci. Jedna wygląda tak, że rodzic wie, że edukacja dzieci wymaga od niego własnego wkładu: czasu, pieniędzy, uwagi i wsparcia (i ten rodzic chętnie zgodzi się kupić dziecku dodatkową książkę, a nawet zrobi to sam, bez niczyjej sugestii). Druga zaś tak, że rodzic wymaga od innych, by jego dziecko zostało wyedukowane (i ten z kolei rodzic oburzy się na kwotę 3,50, którą będzie musiał dopłacić do edukacji dziecka).
To twarde prawo (o dotowaniu podręczników przez państwo i niewtrącaniu się obywateli – rodziców w wyposażenie biblioteki własnych dzieci) powstało tuż przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi. I ten fakt tłumaczy jego kulawość. Jego rola nie polegała przecież na tym, żeby było przemyślane i dobre (błędy punktowało nawet biuro legislacyjne rządu), ale by pomogło w wygranej wyborczej. Co prawda nie pomogło, ale za to zostało do dziś.
No ale żeby tak nie marudzić – dzięki temu możemy spojrzeć na to prawo jak na ciekawostkę socjologiczną i na żywej materii przyjrzeć się mechanizmowi tworzenia alternatywnego obiegu przepisów. Bo szkoły sobie z tym poradziły, „załatwiły” (podobno to słowo jest trudno przetłumaczalne na inne języki i jest naszym rodzimym wkładem w językoznawstwo indoeuropejskie oraz lokalne życie społeczne) jakoś tę sprawę. Przecież zakupu dodatkowych ćwiczeń nie muszą dokonywać rodzice indywidualnie, ale może to zrobić na przykład Rada Rodziców ze składkowych pieniędzy, które można wydatkować z większą swobodą.
Jaki z tego wniosek? Ja mam taki – „darmowa” edukacja znieczula i demoralizuje obywateli, którzy często bywają kimś na kształt konsumentów systemu edukacji. Odbiera im poczucie odpowiedzialności za naukę swoich dzieci. Kończy się to tym, że za niepowodzenia szkolne odpowiadają inni – nauczyciele, szkoła, autorzy podręczników albo twórcy podstawy programowej. Ale nie oni – konsumenci, którym się coś tam według ustawy należy.
Czy coś się w tej kwestii zmieni? Akurat mamy okres przedwyborczy, więc pewnie kogoś skusi pomysł ulżenia rodzicom umęczonym edukacją swoich dzieci. Trzysta złotych na wyprawkę szkolną to może nie być ostatnie hasło tych wyborów.
Przykład co prawda z innej beczki, ale za to dający wyobrażenie o obszarach wyobraźni kandydatów na różne urzędy – jeden z takich kandydatów ogłosił pomysł rozszerzenia klas licealnych do 36 uczniów, żeby jak najwięcej młodzieży mogło się dostać w przyszłym roku do wymarzonej szkoły, kiedy zdublują się roczniki w pierwszej klasie. Jak to mówią, dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Kto by chciał uczyć w 36-osobowych klasach, palec do budki? Nauczyciele pewnie się nie zgłoszą, ale arytmetyka wyborcza jest prosta: x>y, gdzie „x” to liczba wyborców będących rodzicami, a „y” – liczba potencjalnych wyborców – nauczycieli.
Znowu okazuje się, że nikt wam nie da tyle, ile obieca polityk! Czuwaj.
Ryszard Bieńkowski