Postaw na edukację

28.07.2022

Dzień z życia rekrutera

Czyli nauczyciel na wachcie

Dzień z życia rekrutera

Najpierw szybkie szkolenie: „Przyjmujesz kopię lub odpis oryginału świadectwa i wyniku egzaminu, zszywasz, wkładasz z wnioskiem do teczki z właściwą literką. To banalnie proste”. Okazuje się jednak, że realia urzędniczo-informatyczno-pedagogiczne połączone z czynnikiem ludzkim przerastają nawet M-teorię Superstrun. Między 8 a 9 przychodzą rodzice spóźnieni do pracy lub nastolatki brutalnie wyrzucone z łóżek, więc witamy się uprzejmie wszyscy w równie kiepskich humorach. Pana, który pierwszy podaje kopie dokumentów, i jego zaspanego syna czeka niemiła niespodzianka: brak wniosku w teczce. Rozbudzony chłopak niemal płacze, tata krzyczy, bo – parafrazując noblistkę – coś się tu nie odbywa, jak powinno, wniosek nagle zniknął i uporczywie go nie ma, choć do wszystkich teczek się zajrzało! Koleżanka zabiera roztrzęsionych interesantów do sekretarki, aby odnaleźć wniosek w przestrzeni wirtualnej.

Czynnik ludzki zbiera swe żniwo, bo okazuje się, że mimo doktoratu i dyplomowania nie potrafię z wdziękiem i skutecznością pani z poczty PRAWIDŁOWO zszywać dokumentów. Po trzecim kandydacie dowiaduję się, że: primo, wnioski trzeba sukcesywnie zanosić do Komisji WiWD (dosadne pouczenie wicedyrekcji), secundo, na wierzchu musi być świadectwo, a pod nim zszyte wyniki egzaminu (równie dosadne pouczenie koleżanki z Komisji WiWD).

Groza, groza, groza – tylko te słowa przychodzą na myśl mi, polonistce, gdy po dwu godzinach odkrywam, że ani młodzież, ani rodzice nie czytają ze zrozumieniem. Arcyludzki to czynnik brzemienny w skutki. Kartka na drzwiach z uproszczonym do poziomu egipskich piktogramów napisem „Przyjmowanie dokumentacji osób z nazwiskami M-Ż” (bez problematycznych leksemów: kopia, świadectwo, wynik, wniosek) pozostaje nieprzyswajalna w treści i interesanci prychają obrażeni: „Jak to, nie ta komisja? To liceum, a macie tu TAKI bałagan”.

Niestety, okazuje się, że i ja tracę zdolność rozumienia tekstu, tyle że mówionego. Formułka „Poproszę nazwisko” służy odnalezieniu właściwej teczki, zatem usłyszawszy „Purski”, wertuję teczkę P–S. Nie ma, proszę o powtórzenie, słyszę tym razem Kurski, a tu nadal NIC… Sytuacja po gombrowiczowsku niezręczna więzi nas w powtórzeniach, proszę o przeliterowanie i eksploduje irytacją nazwisko: G-Ó-R-S-K-I. Zawstydzona swym niedosłuchem i nienajlepszą dykcją rozmówcy odsyłam rozjuszonego rodzica do sali naprzeciwko. Tam pewnie, zgodnie z prawem Murphy’ego, okaże się, że wniosku młodzieńca z nieaktorską dykcją nie wydrukowano.

Tymczasem koleżanka niczym serialowy Mr Robot zhakowała MEN lub Ministerstwo Cyfryzacji, zawieszając przy okazji laptopa przerażonej sekretarki, i odkryła arcyludzką prawdę o statusie ontologicznym kandydata z godziny 8: chłopak wniosek pod koniec maja wypełnił, zapisał, ale nie kliknął „wyślij”. I NIE MA GO w rekrutacji. To nie jest informacja, którą chce się przekazać uczniowi i jego tacie oczekującym od rana na wydrukowanie wniosku. Kiedy ja osiągam głębszy poziom medytacji transcendentalnej, czyli oczyszczam umysł, rozszywając metodycznie dokumenty, które do godziny 11 równie starannie zszywałam (kolejne dosadne pouczenie Komisji WiWD – zmieniła koncepcję łączenia papierów w struktury wyższe, chyba po to, aby pod koniec rekrutacji stały się wstęgą Mobiusa), moja koleżanka ratuje karierę przyszłego psychologa. Przewidując reakcję czynnika ludzkiego, wyszeptała heroicznie: „Musi pan z synem zaczekać, aż ściągnę nauczyciela informatyki, on potrafi jakoś tak się zalogować, że wniosek da się złożyć mimo zamknięcia tamtych terminów. To tylko dwie godziny, bo jedzie autobusami z Pruszcza”.

Wyspani nastoletni kandydaci na licealistów pojawiają się po godzinie 12, a ponieważ nie czytają ze zrozumieniem lub wcale regulaminu rekrutacji, są często zaskoczeni faktem, że przyjechali do niewłaściwej szkoły („To trzeba jechać do szkoły pierwszego wyboru z tymi papierami? Ale do waszej mam po prostu najbliżej”). Po godzinie 14 wbiega pani, która przekonuje, że muszę przyjąć ksero, gdyż córka otrzymała wyłącznie świadectwo i oryginały wyników, bez ŻADNYCH odpisów. Spokojnym głosem godnym Krystyny Czubówny informuję, że na kopii brakuje pieczątki „potwierdzam zgodność z oryginałem” i nie słuchając interesujących tłumaczeń (wychowawca zapomniał rozdać odpisy, sekretarka schowała w sejfie, córka zostawiła na regale), asertywnie niczym pani z rejestracji w osiedlowej przychodni odmawiam przyjęcia nieważnych kopii, prosząc o dowiezienie opieczętowanych papierów do godziny… 15.

Gdy szczęśliwa porządkuję ostatnią teczkę U–Z, zjawia się jeszcze dziewczę na literę W i po chwili pyta: „Pani to mnie chyba uczyła?”. Jeśli pamiętamy nauczycieli tych najwredniejszych i najfajniejszych – do której grupy mnie zaliczyła? Nie wiedziałam o istnieniu trzeciej kategorii, obejmującej homo ludens Huizingi. „Kiedyś była pani u nas na zastępstwie i zapisała niezmywalnym pisakiem białą tablicę, potem tak śmiesznie męczyła się z jej czyszczeniem! Było super, cała klasą pomagaliśmy. Ale fajnie, że tu mnie pani będzie uczyć!” Cóż, we wrześniu ten ludzki czynnik kompromitującego komizmu unieważni na pierwszej lekcji moje starania, by prezentując polonistyczny PSO, wzbudzić respekt wśród pierwszoklasistów. Wystarczy jedno zdanie tej dziewczyny i na długo pozostanę „babką od pomazanej tablicy”.

Dodam jeszcze, że pan z godziny 8 doczekał się wydruku wniosku. A anglistka Basia pojechała jednak do Szwecji na chrzciny wnuka, bo gdy nikt inny nie chciał, zastąpiła ją sama pani wicedyrektor. Czynnikowi nieludzkiemu trzeba stawić opór – życzliwością, cierpliwością, wyrozumiałością i, jeśli sił starczy, do końca z uśmiechem. Bo parafrazując pozytywistycznego klasyka, „nauczyciele też ludzie”.

Dagmara Zawistowska-Toczek

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.