Postaw na edukację

03.03.2017

Efekt uboczny opresyjnej edukacji

Czyli o tym, do czego nie umiemy się przyznać

Efekt uboczny opresyjnej edukacji

W jednym z odcinków Czterdziestolatka grana przez Irenę Kwiatkowską Kobieta Pracująca przychodzi do domu Karwowskich jako „trójka społeczna” (przychodzi sama, ale, jak mówi, „Boh trojcu lubit”) w poszukiwaniu „pasożyta”, za jakiego uznano Marka, syna Karwowskich. Wcześniej Marek sam przyznał się rodzicom, że rzeczywiście wyrzucono go ze szkoły, ale to wcale nie znaczy, że do szkoły nie chodzi, bo razem z piątką innych relegowanych założyli Dobrowolną Szkołę Postępu (ze zwiększoną liczbą godzin WF i zupełnie bez matematyki). Gdy mama Marka (grana przez Annę Seniuk) tłumaczy to Kobiecie Pracującej, słyszy od niej znamienne słowa: „Dobrowolna szkoła to utopia. Nieprzymuszony nikt przymusu nie chce, jak powiedział Bertold Brecht”.

Komedia komedią, ale tkwi w tym głęboka prawda. Mamy przymus szkolny – nakładany administracyjnie przez państwo na rodziców, a potem przekładany przez tych rodziców na dziecko. To „przekładanie” może wyglądać bardzo różnie. Może być pedagogiczne i bezkonfliktowe lub całkiem niepedagogiczne – zwłaszcza w tym drugim wypadku opresyjność szkoły jest dla dzieci bardzo (często dosłownie) bolesna. Zmusza się je do tego, czego z własnej woli by nie zrobiły. Chłopcy przecież najchętniej tylko graliby w piłkę, a dziewczynki najprawdopodobniej w gumę. Ależ ze mnie wychodzi dinozaur, przecież to oczywiste, że wszystkie dzisiejsze dzieci – i dziewczynki, i chłopcy – najchętniej patrzyłyby w ekran smartfona!

Od tego przymusu jednak nie ma ucieczki. Jak dalej mówi Kobieta Pracująca „Najtężsi reformatorzy połamali sobie na tym zęby, a zadaniem szkoły jest pohamowanie, właściwego wiekowi dojrzewania, instynktu agresji. A przy okazji w szkole dziecko liźnie czasem trochę fizyki, chemii, historii…”. Zatem szkoła, według Kobiety Pracującej (a przypominam, że z reguły miała rację), to walka z naturalnym instynktem – można domniemywać, że podejmowana dla dobra reszty społeczeństwa.

Jednak nie o takiej opresyjności szkoły chciałem napisać – bo jej akurat nie da się uniknąć (przypominam, że „najtężsi reformatorzy połamali sobie na tym zęby”). Przejawami zupełnie innego rodzaju opresyjności są szkolne oczekiwania w stosunku do uczniów – na przykład wymaganie, żeby dziecko znało odpowiedź na każde zadane pytanie. Zna tę odpowiedź – jest nagroda. Nie zna – jest kara. Ktoś może sobie teraz pomyśleć „co ten człowiek bredzi, przecież nauka polega na tym, żeby dziecko wykazywało się zdobytą wiedzą – dlatego należy pytać. Jeśli wie, to dostaje dobrą ocenę, a jeśli nie wie – złą. To przecież sprawiedliwe”.

Niby tak, tylko jest jedno „ale”. W ten sposób dziecko uczy się nigdy nie mówić „nie wiem”. Woli kręcić, udawać, ściągać, podsłuchiwać, wyciągać pytania pomocnicze, czyli zwyczajnie kombinować zamiast uczciwie powiedzieć „nie wiem”. Bo się nauczyło, że przyznanie się do niewiedzy przekreśla je w oczach nauczyciela. „Siadaj, dwa” (przepraszam, znów wyszedł ze mnie dinozaur – miałem na myśli jedynkę). Koniec, kropka, pozamiatane. Jakie to ma konsekwencje? Otóż Jaś dorasta, staje się Janem i w dorosłym życiu styka się z najróżniejszymi sytuacjami. Sięgnę po najbardziej jaskrawy przykład: polityka. Rozmowa w telewizyjnym studiu, dziennikarz pyta, polityk „odpowiada” (jest takie powiedzenie: „nie znam się, więc się chętnie wypowiem” – to o politykach właśnie) i widz lub słuchacz zostają zarzuceni masą półprawd i interpretacji, które w mizernym stopniu dotyczą zadanego pytania, za to podkreślają atuty i osiągnięcia polityka na zupełnie innym polu działalności. Często mam wtedy wrażenie, że jednak nie patrzę na dorosłego Jana, tylko na małego Jasia, który wije się i wychodzi ze skóry, żeby przechytrzyć swoją panią i za wszelką cenę nie powiedzieć „nie wiem”.

Miałem w szkole kolegę, który był mistrzem takich sytuacji. Szczególnie mocno utkwiły mi w pamięci dwie zabawne sceny z lekcji historii. Pierwsza to ustna odpowiedź na pytanie nauczyciela o osiągnięcia Kazimierza Wielkiego – mój kolega powtórzył 8 razy (!) powiedzenie o tym, że Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną – i dostał 5 (sam się zgłosił do odpowiedzi, co dodaje smaczku temu wydarzeniu). Druga sytuacja zdarzyła się podczas sprawdzianu. Na pytanie o korzyści płynące z posiadania zamorskich kolonii chłopak wypisał na ponad pół strony nazwy owoców tropikalnych, które jego zdaniem kolonialiści przywozili zza morza (przy czym w tej wyliczance często się powtarzał). O innych korzyściach nie wspomniał, bo nie miał o nich pojęcia. Ocena – 4. No po prostu czarodziej.

Zdaje się, że kolega nie został politykiem (a szkoda, bo miał predyspozycje). Mam nadzieję, że nie został też lekarzem, prawnikiem, inżynierem czy nauczycielem. Tak byłoby lepiej dla wszystkich.

Co w takim razie proponuję w zamian? Skoro się upieram, że wymaganie od ucznia, by zawsze wiedział, jest opresyjne. Jaki jest sposób na to, by umożliwić uczniom bezstresowe przyznanie się przed nauczycielami do niewiedzy?

Otóż tego właśnie nie wiem.

dr Ryszard Bieńkowski

dr Ryszard Bieńkowski

Doktor nauk humanistycznych, literaturoznawca ze specjalnością folklorysty, autor książki „Cerowanie dziurawych parasoli deszczem. Na tropie metafory ludowej ” i dwóch tomików poezji. Związany z Gdańskim Wydawnictwem Oświatowym.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.