Czy są Państwo za szczepieniami czy przeciwko? A za Izbą Dyscyplinarną w Sądzie Najwyższym czy przeciwko? Za podniesieniem stóp procentowych czy przeciwko? Za wprowadzeniem JOW-ów czy przeciwko? Za odpłatnością drugiego kierunku studiów czy przeciwko? Za dopłatami dla rolników czy przeciwko? Za przyjęciem euro czy przeciwko? Za teorią ewolucji czy przeciwko? Za nowym systemem finansowania czasopism naukowych czy przeciwko? Za tym, żeby na poczcie była wspólna kolejka do wszystkich okienek czy przeciwko? Za kupnem odrzutowca dla rządu czy przeciwko? Za wiatrakami czy przeciwko? Za manewrami NATO czy przeciwko? Za wycinką Puszczy Białowieskiej czy przeciwko? Za 500+ czy przeciwko? Za wywłaszczeniami pod budowę gminnych chodników czy przeciwko?
Za odstrzałem dzików czy przeciwko?
Nie mam zielonego pojęcia o mniej więcej połowie tych i wielu innych spraw będących w obiegu publicznym. Raczej więc się na ich temat nie wypowiadam. Problem pojawia się wtedy, gdy w jakiejś sprawie, na której się nie znam od jej pragmatycznej strony, pojawia się kontekst etyczny, który jest uniwersalny. Wtedy wydaje mi się, że kompetencje do tego, żeby zabrać głos ma każdy – nie tylko specjalista w danej dziedzinie. Dlatego się wypowiem. I nawet nie hamuje mnie to, że nie przeszedłem szkolnego kursu etyki.
Jak już kiedyś pisałem, jestem chłopakiem ze wsi, więc naoglądałem się brutalnych i dla wielu ludzi niehumanitarnych aktów traktowania zwierząt. Od dzieciństwa uczestniczyłem w świniobiciach. Widziałem, jaką metodą zabija się kury i gęsi. Jak się zakłada pętle i wnyki na niepożądanych kurnikowych gości, czyli lisa i kunę. Wiem, jak się traktuje zwierzęta domowe – łańcuchowe skołtuniałe psy i wiecznie głodne, bo żywione tylko udojonym mlekiem, koty. Jak się zadrutowuje ryje prosiętom, żeby nie ryły w chlewie. Jak się kastruje młode byczki…
Wiem też, w jakich warunkach żyją obecnie zwierzęta hodowlane: jak mleczne krowy chorują na stawy od stania na betonowej mokrej podłodze pozbawionej podściółki, jak i czym tuczy się świnie, żeby w kilka miesięcy osiągnęły odpowiednią i najbardziej opłacalną do uboju wagę…
Ale nawet mnie, chłopa z dziada pradziada, zmroziła do szpiku kości informacja o tym, że minister rolnictwa uroił sobie plan wybicia wszystkich dzików na terenach, na którym występuje ASF – nawet prośnych loch!
Zawsze odstrzeliwało się dziki wchodzące w szkodę gospodarzom. Na polach graniczących z lasem stały (i pewnie nadal stoją) myśliwskie ambony, z których dla odstraszenia od czasu do czasu lokalni myśliwi odstrzeliwują jakiegoś nieostrożnego, a łakomego słodkich ziemniaków lub kukurydzy dzika. Ale żeby wchodzić do lasu z obławą i zabijać wszystko, co jest dzikiem!?
Przecież to dzikobójstwo, eksterminacja. Plan na wzór maoistycznego modelu gospodarczego „wielkiego skoku”.
Gdyby jeszcze było to uzasadnione – one albo my. Jeśli nie wybijemy dzików, to one pozarażają nas. Wówczas mój etyczny kompas kazałby mi powiedzieć – trudno, to mniejsze zło. Ale tu sprawa jest inna. Dziki chorują na ASF, ale nie zarażają ludzi, a nawet nie zarażają bezpośrednio świń, bo nie mają z nimi styczności. Podobno wirus przenoszony jest przez człowieka, który miał kontakt najpierw z zarażonym dzikiem, a potem ze świnią w gospodarstwie. Taki kontakt może mieć weterynarz badający ustrzelonego dzika, kłusownik albo myśliwy, i może też ich rodziny. Skończona liczba podejrzanych.
Nie chce mi się wierzyć, że nie ma innego sposobu na zapobieżenie przenoszeniu wirusa przez te osoby z dzików na świnie niż uśmiercenie wszystkich (winnych i niewinnych, czyli chorych i zdrowych, a nawet ciężarnych i nienarodzonych) zwierząt. Ale nie znam się na tym. Polegam więc na zdaniu ekspertów. Jakiegoś rodzaju ekspertem jest oczywiście minister, który z pewnością zapytał o zdanie doradców (też prawdopodobnie ekspertów). Jednak bardziej wierzę argumentom profesorów od ochrony środowiska i od populacji gatunków, ekologów, epidemiologów i wielu myśliwych, którzy akcję zabijania wszystkich dzików uważają za złą i nieskuteczną.
Jeśli się zastanowić, to argumenty ministrów rzadko trafiają do mojego przekonania. Ciekawe dlaczego? Może z racji ekspertów, na jakich się powołują? Wielu z nich przypomina mi festiwalowego śpiewaka z filmu „Miś”, który mówi swoim mocodawcom „Ja wam zawsze wszystko wyśpiewam”…
Na przykład gdy reformują szkolnictwo wyższe, bardziej wierzę tym, którzy tej reformie będą podlegać niż tym, którzy chcą ją wprowadzać. A przecież i z jednej, i z drugiej strony są eksperci – ba, profesorowie.
Albo bulwersująca sprawa nauczycielskich zarobków. Eksperci z ministerstwa, z samą panią minister na czele, przekonują mnie, że moja żona zarabia prawie sześć tysięcy złotych brutto, czyli niemal cztery tysiące netto. Zapytałem o to mojego domowego eksperta od edukacji (z 25-letnim stażem na eksperckim stanowisku). A właściwie nie tyle zapytałem, co zgłosiłem swoje pretensje: „Żono, dlaczego, zarabiając prawie cztery tysiące złotych miesięcznie na rękę, przynosisz do domu zaledwie dwie trzecie tej kwoty? I to mając tyle nadgodzin! Co się dzieje z resztą pieniędzy? Czy jest coś, o czym nie wiem?”.
Zamiast mi odpowiedzieć, moja domowa ekspertka zachowała się bardzo nieprofesjonalnie. Najpierw spurpurowiała na twarzy, silnie zacisnęła rękę na trzymanej akurat patelni, po czym, zapewne tocząc jakąś wewnętrzną walkę, wróciła do odgrzewania kotletów na obiad.
Od tego czasu minęły już trzy dni, a jeszcze nie otrzymałem wyjaśnień od mojego domowego eksperta od edukacji. Prawdę mówiąc, całkiem zamilkła i tylko omiata mnie wzrokiem.
Ryszard Bieńkowski