Postaw na edukację

13.10.2022

Iskra boża do belferki

Czyli o nauczycielach z powołaniem

Iskra boża do belferki

Do tego zawodu trzeba się urodzić. Studia, specjalistyczne kursy, dydaktyki, pedagogiki – to oczywiście wszystko jest istotne i może być w tym fachu pomocne, ale… No właśnie… Jeśli nie ma się w sobie tej belferskiej iskry bożej, to w sumie… klops. Można oczywiście ten zawód wykonywać bez powołania, ale tylko się człowiek umęczy i umęczy również swoich uczniów. I pewnie szybko popadnie w czarną rozpacz (zwłaszcza w obecnej sytuacji).

Spotkanie na swojej drodze nauczyciela z iskrą bożą to jest zawsze życiowy bonus. Spotykałem takich nauczycieli i na szczęście nadal spotykam, bo mam dzieci w wieku szkolnym. O kilku takich belfrach chciałbym wspomnieć właśnie w Dniu Nauczyciela.

To zacznijmy może od dyrektora mojej podstawówki. To była persona dość szczególna. Dobrze wykształcony (o ile dobrze pamiętam, skończył historię i anglistykę, choć angielskiego w tych czasach jeszcze w szkole nie uczono), z dość niekonwencjonalnym podejściem do uczniów. Wzbudzał oczywiście respekt, ale też nieudawaną sympatię. Miałem z nim w ósmej klasy lekcje wychowania obywatelskiego, ale broń Boże nas nie indoktrynował. Lekcje ograniczały się głównie do czytania ze zrozumieniem prasowych informacji, niekoniecznie politycznych, które dyrektor okraszał ciekawymi opowieściami.

W tamtych czasach (lata 80.) dość powszechnym środkiem dyscyplinującym, w wypadku gdy uczeń na lekcji rozrabiał, było wypraszanie za drzwi. Dyrektor oczywiście takiej kary nie stosował (nie musiał), ale innym nauczycielom zdarzało się dość często uczniów z klasy wyrzucać. Pamiętam, że raz wyleciałem z fizyki razem z kolegą Krzysiem. Staliśmy sobie na korytarzu, miło gawędząc, gdy nagle pojawił się dyro. Trochę nas zmroziło. Ale dyrektor tylko na nas spojrzał, w zasadzie bez żadnej widocznej emocji, i skinął palcem.

– Chodźcie chłopaki – powiedział.

No to ruszyliśmy za nim. W miłym rzecz jasna przeświadczeniu, że pewnie trzeba będzie przenieść jakąś ławkę lub kilka krzeseł z jednej klasy do drugiej. Na końcu długiego korytarza, który niemal w podskokach przebiegliśmy, znajdował się dyrektorski gabinet. Dyro otworzył drzwi i kazał nam wejść, po czym wziął z biurka wielki liniał.

– Przekładaj się – wskazał koledze wielki fotel, który stał na środku pokoju. Krzyś się niechętnie wypiął i otrzymał uderzenie liniałem w tyłek. Następny w kolejce byłem ja. Nawet nie protestowałem. Trochę zapiekło, ale w sumie miałem wrażenie, że uderzenie nie było zbyt mocne.

– Możecie iść – zakomunikował nam dyro i odłożył liniał na biurko.

O ile przed tym incydentem często staraliśmy się z kolegą, aby z klasy wylecieć (zwłaszcza z lekcji fizyki), to potem ta ochota nam już zdecydowanie osłabła.

Kolejny belfer. Pan Tadeusz, nauczyciel geografii, niestety już nieżyjący. Nie miałem z nim w podstawówce lekcji. Pewnie gdybym miał, zostałbym geografem, bo uczył świetnie i przekazywał bezwiednie swoją pasję do tego przedmiotu. Był dość wymagający, mimo to uczniowie go uwielbiali. Ale w historii szkoły (i mojej) zapisał się nie swoimi rewelacyjnymi lekcjami, ale kółkiem PTTK, które z upodobaniem i niegasnącym entuzjazmem wiele lat prowadził. Jak tam było trudno się dostać! A każdy chciał przecież jeździć na wycieczki, rajdy, zloty i obozy. Jakimś cudem, pewnie w nagłym zastępstwie za kogoś, udało mi się dostać na jedną z takich wycieczek (bodaj do Łeby). A że zachowywałem się poprawnie, zostałem przyjęty do turystycznego i – co tu dużo mówić – elitarnego towarzystwa. I jeździłem z panem Tadeuszem przez całą ósmą klasę. Włóczyliśmy się niejednokrotnie po Kaszubach, zwiedziliśmy Śląsk, złaziliśmy Góry Świętokrzyskie. To oczywiście skończyło się uzyskaniem brązowej odznaki PTTK, bo prawie każdy, ja również, z ochotą dokumentował swoje turystyczne osiągnięcia. Pan Tadeusz poświęcał na te wyjazdy wolne weekendy i wakacje (organizował wówczas obozy wędrowne). Zawsze spokojny, opanowany, kto zresztą chciałby mu grać na nosie. I miał do nas bardzo duże zaufanie. Pamiętam, że raz na jakimś obozie musieliśmy gdzieś dojechać autostopem. Podzieliliśmy się więc na trzyosobowe grupy (mieliśmy po 14 lat!). Po kilku godzinach wszyscy byli na miejscu. Dzisiaj to nie do pomyślenia, ale to były jednak inne czasy…

Od wielu już lat organizuję wycieczki dla słuchaczy Akademii 30+. Jeździmy po Polsce i po Europie, zwiedzamy miasta, wsie i miasteczka. Zaraziłem się pewnie tą pasją w podstawówce, od nauczyciela geografii obdarzonego iskrą bożą…

Taką iskrę miała też moja mama (miała, bo już od wielu lat jest na emeryturze). Zaczynała swoją belferską przygodę w dość niebezpiecznej dzielnicy Gdyni, ale już po paru miesiącach pracy mogła tam bez obaw chodzić nawet nocami. Miejscowi chuligani wyjmowali ręce z kieszeni i grzecznie mówili jej: „Dobry wieczór”.

Mama w ósmej klasie uczyła mnie języka polskiego (jak łatwo się domyślić, nie byłem z tego powodu szczęśliwy). Moja klasa, choć sympatyczna, nie była specjalnie uzdolniona. Dość wspomnieć, że z prawie 30 osób tylko niespełna 10 zamierzało zdawać egzaminy do szkoły średniej (wówczas jeszcze takie egzaminy były). I mama obrała sobie za punkt honoru, żeby te wszystkie osoby egzamin zdały. Ale nie dało się tych wszystkich uczniów dobrze przygotować w ramach lekcji, potrzebne były dodatkowe godziny. Spotykaliśmy się zatem popołudniami u nas w domu, w kuchni (na szczęście była dość duża), przy wielkim stole. I robiliśmy zadania z gramatyki, interpretowaliśmy wiersze i ćwiczyliśmy pisanie rozprawki. I wszyscy egzaminy zdali. Przynajmniej z polskiego, ale chyba z matematyki też nie poszło najgorzej.

I na koniec pan od wuefu, a w zasadzie dwóch panów. Ze szkoły średniej. Okazało się, że ta lekcja to nie musi być jakaś makabra. Że to może być fajnie spędzone 45 minut. Bez wyśmiewania, wytykania palcami, ale za to z motywacją do wysiłku i przełamywania swoich fizycznych słabości. I w dodatku na wesoło, z humorem. Bardzo lubiłem te lekcje i w zasadzie do dzisiaj zostało mi zamiłowanie do fizycznej aktywności. Pewnie dzięki moim panom od wuefu. Chociaż… Nie zawsze bywało różowo.

Pan Grzegorz (nazywany przez uczniów Grzesiem) etatowo robił naloty na męską toaletę, z której wyganiał nałogowych palaczy tytoniu. W związku z tym, że był dość słusznej postury (miał ponad 2 metry!) nikt nie wchodził z nim w niepotrzebne i niczemu niesłużące dyskusje. Gdy pojawiał się w drzwiach, wszyscy rzucali na podłogę tlące się jeszcze papierosy, a potem osoba, która ostatnia wychodziła z toalety („Ty będziesz dzisiaj ostatni” – wyznaczał ją czasem Grześ) zbierała niedopałki. Któregoś razu pech chciał, że Grześ wszedł kilka sekund po tym, jak zapaliłem podarowanego mi właśnie przez kolegę amerykańskiego Lucky Strike’a. Wszyscy wyrzucili na podłogę swoje radomskie i klubowe, ale ja amerykańskiego papierosa wyrzucić nie miałem serca. Grzesiu patrzył na mnie przez chwilę nieco skonsternowanym wzrokiem, a ja bezczelnie, po chamsku i dość łapczywie zaciągałem się przy nim tym amerykańcem. I nagle jak nie dostanę w łeb!

– Wiesz za co? – spytał tylko.

– Wiem – odpowiedziałem skruszony i zabrałem się za zbieranie niedopałków, bo wiedziałem, nawet bez wyznaczania, że tym razem to ja na pewno będę tym ostatnim.

Ale oczywiście pretensji nie miałem żadnej. Oberwałem całkowicie słusznie (i dodam, że od wielu już lat nie palę, być może także dzięki temu, że palenie skojarzyło mi się na trwale z tym pacnięciem w łeb, kto wie?). Kilka lat później, już w czasie studiów, robiłem u moich wuefistów kurs prawa jazdy, bo założyli firmę, aby dorobić do nauczycielskich pensji. I muszę powiedzieć, że nikt tak dobrze nie uczył jeździć samochodem jak pan Grzegorz (choć z uwagi na słuszny wzrost miał przyciętą w „maluchu” wajchę zmiany biegów). Wrodzony talent pedagogiczny. Niezależnie od tego, czego uczył, uczył tego świetnie.

Drodzy Nauczyciele. Wszystkie dobrego! Niech belferska iskra boża w Was nigdy nie zagaśnie.

Paweł Mazur

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.