Postaw na edukację

20.11.2020

Jesień, a będzie i zima

Czyli nieoczywiste pocieszenie na coraz wcześniej zapadający mrok

Jesień, a będzie i zima

Jakoś tak mrocznie się zrobiło. Może to ta jesień, ponury listopad. Dnia ubywa, coraz później się przejaśnia, coraz wcześniej zachodzi słońce. Mrok i beznadzieja. A będzie jeszcze gorzej. Nie bez przyczyny jest zakaz wysyłania pracowników na urlop w listopadzie. Bo jak wypocząć w tym miesiącu? Raczej depresja szybciej przyjdzie niż relaks. No chyba że w ciepłych krajach. Ech, niejeden z nas pewnie chętnie by teraz stąd wyjechał do jakiegoś ciepłego i spokojnego miejsca. I niejeden pewnie by już nie wrócił. Przecież teraz można z każdego miejsca świata sprawdzać na bieżąco, jaka jest sytuacja. Pogodowa oczywiście. No i ta pandemia, która tak bardzo zmieniła wszystko. Strach przed zakażeniem, niepokój o bliskich, trudy zdalnego nauczania, dodatkowa praca z nim związana i niepewność efektów.

Gdzie tu szukać pocieszenia? Mnie pociesza to, że pojutrze kończy się moja oficjalna kwarantanna, która łącznie z wcześniejszą samoizolacją i na skutek dziwnych przepisów trwała miesiąc. Okazuje się, że szczęście to bardzo względne pojęcie, bo ja już się cieszę na długi spacer z psem. Pójdę z nim do lasu i porządnie wybiegam, bo mu tego bardzo brakuje. Każdy ma taki własny sposób na pocieszenie.

Ale takim pocieszeniem mogą być też wiedza i doświadczenia wcześniejszych pokoleń. Ja akurat należę do pierwszego pokolenia w mojej rodzinie, które nie żyje w zgodzie z rytmem przyrody. Ale w perspektywie, powiedzmy, ostatnich dwustu lat całe nasze społeczeństwo w 80, 90% to potomkowie chłopów. A kultura ludowa trwająca przez wiele stuleci wykształciła psychologicznie bardzo skuteczne metody radzenia sobie z listopadowym splinem. Pamiętajmy, że sytuacja, w jakiej się znajdowali ludzie w listopadzie przed dwoma wiekami była znacznie gorsza od tej, w której jesteśmy obecnie.

O czym ja piszę? Przed dwoma wiekami? Tak dawno? A kogo to interesuje? Ja stosuję wobec takich wątpliwości swoistą miarę czasu. Jest nią jeden staruszek. Stulatek. Wyobraźmy sobie, że rodzi się człowiek, dożywa stu lat i umiera. A tego samego roku rodzi się kolejny człowiek, który dożywa setki i też umiera. I tak dalej. Hipotetycznie całkiem realna sytuacja. No więc czasy Mickiewicza to było zaledwie dwóch staruszków temu. Czasy Mieszka I to 10 i pół staruszka temu. Dawno? Nie tak bardzo.

No więc dwóch staruszków temu listopad był znacznie bardziej ponurym miesiącem. Słońce, co prawda, wschodziło i zachodziło o tych samych porach, ale poza godzinami, kiedy pozornie krążyło po widnokręgu, panowała ciemność. Mrok rozjaśniał tylko płomień w piecu, rzadziej łuczywo, a tym bardziej droga świeca. Lamp naftowych nie znano. Co można sobie pomyśleć w takich okolicznościach przyrody? Może „oj, niedobrze”? Wegetacja się zakończyła, cała przyroda zamarła, śmierć wydaje się być tym porządkiem, który zaczyna obowiązywać. Życie przechodzi do defensywy, musi się bronić.

Na szczęście obok poczucia zagrożenia wykształciły się również kulturowe metody radzenia sobie z tym zagrożeniem. Z pomocą przychodzili zmarli – najistotniejszy składnik duchowości naszych przodków. Listopadowe zaduszki nie były najważniejszym momentem oddawania czci zmarłym (co ważne – swoim zmarłym), bo ten następował wiosną i był kulminacją szeregu obrzędów ratujących świat przed katastrofą. To temat na dłuższy wywód, ale tutaj ważne jest to, że jesienią, gdzieś na początku listopada zaczynał się ten skomplikowany proces ratowania świata przed grożącą mu zagładą. Widomym znakiem niebezpieczeństwa było ubywające słońce i przenikający wszystko mrok, uaktywniający dusze zmarłych. Trzeba było je przebłagać, udobruchać i uczynić z nich swoich sprzymierzeńców w zaświatach. Żywi czynili to od listopada aż do Bożego Narodzenia, czyli okresu dawnych Godów, kiedy następowało pierwsze, jeszcze niepewne zwycięstwo nad siłami zła. Do tych sił zła należeli przede wszystkim: diabeł (jego ludowa wersja zawierająca w sobie cechy pradawnego smoka i judeochrześcijańskiego szatana), a także jego pomocnicy i siły uznawane za niebezpieczne, takie jak czarownice i złe duchy, ale też wszystkie groźne „stworzenia” chtoniczne (od wodnika po leszego). Znakiem zaś częściowego zwycięstwa było zatrzymanie groźnego procesu ubywania dnia.

Metody, jakich chwytał się lud, żeby ochronić siebie i świat przed zagładą, to mieszanka magicznych zabiegów, przestrzegania tabu, wykonywania różnego rodzaju czynności (i świadomych zaniechań, czyli powstrzymywania się od wykonywania określonych czynności) oraz wróżb. Nie ma czasu, żeby je tu opisywać, ale trzeba dodać, że służyły one zachowaniu ładu świata, przeciwdziałaniu grożącemu chaosowi. W każdym razie w tym procesie ratowania bardzo istotny był koniec listopada oraz początek grudnia. Kluczowe były tu takie wyjątkowe dni (a właściwie noce), jak 24 listopada (wigilia św. Katarzyny), 29 listopada (wigilia św. Andrzeja), 6 grudnia (św. Mikołaja) oraz 13 grudnia (św. Łucji). Ten ostatni z wymienionych dni był szczególnie ważny. Obserwatorzy nieba (a lud posiadał i takich) dostrzegli, że w okolicach tego dnia, (a dokładnie między 11 a 18 grudnia) słońce zachodzi o tej samej porze. Nie minutę czy dwie wcześniej niż poprzedniego dnia, ale jakby zawisa nad horyzontem dokładnie o tej samej godzinie. Dzień się jeszcze nie wydłuża, bo nadal słońce wstaje coraz później. Ale już nie znika wcześniej z nieboskłonu. Na celebrowanie tego dnia wybrano dzień patronki światła, czyli św. Łucji. „Święta Łuca dnia dorzuca” – mówi przysłowie. I wskrzesza nadzieję. Później przez 12 dni aż do Bożego Narodzenia, czyli do rozpoczęcia Godów, wróżono pomyślność na nadchodzące nowe 12 miesięcy.

Dlaczego o tym wszystkim piszę na edukacyjnym blogu? Może dlatego, że to ciekawe rzeczy. A może dlatego, że płynie z opisanych zwyczajów naszych przodków pewna nauka, która się nie przeterminowała. A właściwie dwie nauki. Po pierwsze trzeba pamiętać, że mrok, zły czas, brak słońca (teraz już wiemy, że może chodzić o witaminę D), przygnębienie i poczucie czającego się zła w końcu minie. Po drugie – że może i minie, ale nie wolno trwać bezczynnie i poddawać się żywiołowi.

Nie namawiam do guseł, czarów i zabobonów, bo w nie nie wierzę. Ale do racjonalnego działania już tak. A co jest racjonalne w dobie mroku i cienia? Przede wszystkim znalezienie w sobie siły i motywacji do robienia sobie małych przyjemności – bez wielkich słów, mówię o takim spacerze z psem (no chyba że katarzynki lub andrzejki wyzwolą w nas więcej fantazji) – po to, żeby rozbić monotonię codzienności. Ale nie obędzie się bez frazesów: racjonalne i konieczne w dobie mroku jest też robienie tego, co do nas należy i pilnowanie praw, które nam przysługują. Bo bez zachowania tych praw popadniemy w chaos, którego powrotu tak bali się nasi przodkowie.

Ryszard Bieńkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.