Moja córka jest teraz w liceum, w drugiej klasie. Uczy się w zakresie rozszerzonym biologii i chemii. Zastanawiała się nad rozszerzoną matematyką, którą lubi najbardziej i najlepiej sobie z nią radzi, ale stwierdziła, że nie będzie jej ona potrzebna na studiach, a nauka matematyki na trudniejszym poziomie zabierze za dużo czasu. Skąd ona wie, że nie będzie potrzebna? Za moich czasów takich rzeczy się nie wiedziało. Matura z matematyki była obowiązkowa i niepodzielona na żadne zakresy. No ale za moich czasów w sklepach były przecież tylko musztarda i ocet.
Nie da się ukryć, że przeskok w poziomie trudności, jaki spotkał moją córkę, między pierwszą klasą, kończącą kurs gimnazjalny, a tym, co ją czekało w zakresie rozszerzonym, był duży. Z piątkowej uczennicy stała się uczennicą… wszechstronną, jeśli chodzi o wachlarz otrzymywanych ocen. „To już inna bajka”, jak nam dała do zrozumienia jej wychowawczyni.
Ale przy okazji też pocieszyła – druga klasa jest najtrudniejsza, ale ten, kto „załapie”, jakie są nowe wymagania i nauczy się wreszcie uczyć, ten w trzeciej klasie będzie miał łatwiej. A kto nie załapie? Tu pocieszenia nie było. Przy okazji po raz kolejny usłyszałem na zebraniu rodziców to samo, co już znam na pamięć od czasów przedszkolnych mojej córki.
W przedszkolu co rusz dowiadywałem się, że dzieci nie wyniosły z domu podstawowych umiejętności, takich jak ubieranie się, sznurowanie butów, posługiwanie się sztućcami i mówienie do pani „proszę pani”. Później, w pierwszej klasie, usłyszałem dla odmiany, że dzieci po przedszkolnej zerówce nie mają wyrobionych nawyków pracy w ławce (i jeszcze innych ważnych nawyków, które z przedszkolaka czynią ucznia), a w ogóle to są zapominalscy, bo nie przynoszą nożyczek, i bałaganiarscy, bo nie wkładają wyciętych żetonów do klasera. Po etapie wczesnoszkolnym od razu na pierwszym czy drugim zebraniu razem z innymi rodzicami dowiedziałem się, że dzieci nie są gotowe na 4 klasę, a zwłaszcza na pracę z nauczycielami przedmiotowcami, bo nie potrafią się dostosować do nowych oczekiwań, a w ogóle to mają deficyty praktycznie we wszystkim – od koncentracji, przez najprostsze obliczenia, po czytanie ze zrozumieniem. Jeśli mają wykonać jakąś czynność, to się ociągają i gadają – bez przerwy gadają. W gimnazjum też od samego początku było wiadomo, co jest nie tak – dzieci nie potrafią pracować według nowych wymagań, mają zaległości ze szkoły podstawowej, nie znają podstaw i nie poświęcają na naukę tak dużo czasu, jak trzeba – a skończyły się już czasy opowiastek o zjawiskach przyrodniczych i pogadanek historycznych. Zaczęły się definicje, obliczenia i daty. Egzamin za pasem.
Zatem nie zdziwiłem się na narzekanie nauczycieli liceum na umiejętności pogimnazjalne mojej córki i jej koleżanek i kolegów. Najpoważniejszy zarzut dotyczy braku umiejętności myślenia. W gimnazjum, zdaniem nauczycieli licealnych, wiedza była encyklopedyczna i poszatkowana. Dlatego podobno uczniowie nie umieją wyciągać wniosków, nie nauczyli się łączyć wiedzy z różnych dziedzin. I nie potrafią się uczyć – brakuje im umiejętności logicznego „osadzania” tego, czego się aktualnie uczą, w strukturze, którą powinni mieć już w jakiejś mierze ukształtowaną. I to jest przyczyna szoku, jakiego doznają, gdy przechodzą od systemu gimnazjalnego do kursu rozszerzonego w liceum.
Szczęśliwie wizyty na zebraniach rodziców kończą się wraz ze szkołą średnią. Ale jestem pewien, że nauczyciele akademiccy w taki sam sposób narzekają na przygotowanie studentów. Zwłaszcza na pierwszym roku, kiedy muszą dopiero „uporządkować”, „przekierować” i „przewartościować” wszystko, czego do tej pory się nauczyli, a właściwie nie nauczyli młodzi ludzie.
Tymczasem jako rodzic z perspektywy lat najlepiej wspominam nauczycielki i wychowawczynie mojej córki z młodszych klas. Panie przedszkolanki nauczyły ją rzeczy, o których myśleliśmy, że są dla naszego dziecka za trudne (i co rusz córka nas czymś zaskakiwała). Pani w klasach 1–3 była tak zaangażowana w swoją pracę, że wierzyliśmy jej bezgraniczne i ani razu nie zawiodła naszego zaufania. Zawsze miała czas dla dzieci i nigdy nie wywierała na nie presji – nawet przed egzaminem kompetencji, który nie wiem po co, przechodziła po 3 klasie moja córka. Większość nauczycielek z klasa 4–6 ocenialiśmy bardzo dobrze, choć zdarzały się i sytuacje sporne, z reguły dotyczące niesprawiedliwego oceniania. W gimnazjum przypadków nauczycieli oceniających niesprawiedliwie było już więcej, a w liceum zdarzyło i zdarza się ich po prostu dużo.
Wydaje mi się, że ma to związek z chronicznym w szkole brakiem czasu (im wyżej, tym bardziej się to odczuwa) w stosunku do ilości materiału oraz z presją egzaminów. Choć nie taki był cel egzaminów zewnętrznych i każdy powie, że nie tak powinno być – i w gimnazjum, i w liceum uczy się pod egzamin, tak było też w klasach 4–6, które wieńczył dawniej sprawdzian kompetencji. Właśnie dobiegła końca sesja egzaminów gimnazjalnych, a za chwilę zacznie się miesiąc matur. W jakimś sensie rozstrzyga się los uczniów – gimnazjalistów w związku ze zmniejszoną przez reformę liczbę miejsc w liceum (miejsca są oszczędzane na przyszły rok, kiedy trzeba będzie przyjąć uczniów z dwóch roczników), a licealistów w związku z potrzebą uzyskania odpowiedniej liczby punktów, żeby dostać się na wymarzony kierunek studiów. Ta presja sprawia, że w szkołach uczy się pod egzaminy i ocenia się w taki sposób, żeby „zmotywować” do niepopełniania błędów. Bo wiadomo – błąd na egzaminie to brak punktów. A skoro tak, to wprowadza się zerojedynkowość do oceniania, która jednak ma tę wadę, że nie pomaga nauczyć się na błędach, a za to działa dołująco. Brakuje czasu na metodyczną pracę nad doskonaleniem umiejętności, więc sięga się po strach w służbie edukacji – nie nauczysz się być bezbłędny, nie zdasz. Do czego to doprowadzi? Jedni powiedzą, że nauczy życia i radzenia sobie z porażkami. A ja zapytam – czy saperów uczy się fachu, wpuszczając od razu na pole minowe?
No nie wiem.
Ryszard Bieńkowski