Postaw na edukację

16.11.2018

„Moje dziecko w domu się tak nie zachowuje”

Czyli o tym, że rodzic wie lepiej

„Moje dziecko w domu się tak nie zachowuje”

Co Państwo robią, kiedy zgłasza się rodzic z pretensjami o niesprawiedliwe traktowanie ich dziecka?

Przykładowo Jaś dostaje uwagę do dzienniczka, że bije po głowie Stasia workiem z butami. A następnego dnia zamiast podpisu rodzica pod uwagą (albo w dzienniku elektronicznym) znajduje się długie „wyjaśnienie”, że uwaga jest niesprawiedliwa, bo to, co nauczyciel opisał jako agresję, było w rzeczywistości tylko samoobroną dziecka, któremu ten, który dostał po głowie, wcześniej schował worek z butami do szafy.

Inny przykład – dziecko dostaje ocenę niedostateczną za brak zadania domowego. Zgłasza się rodzic z pretensjami, że ocena jest niesprawiedliwa, bo przecież dziecko wróciło do szkoły po tygodniowej chorobie.

Oburzenie, wymachy rękami, straszenie dyrektorem (bo to nie pierwszy raz), kuratorium albo i samym ministerstwem. Nie ma szansy na to, by wejść takiemu rodzicowi w słowo i coś wyjaśnić. A gdy się już odpowiednio taki rodzic nakręci, nie przekona go nawet ta obiektywna prawda, że zadanie było do wykonania na zeszły tydzień, ale ze względu na chorobę uczeń tego zadania na czas nie przyniósł.

Albo ogólnie zadawanie zadań domowych – dlaczego jest ich tak dużo, czy w szkole nie można zrealizować całego materiału, tylko trzeba to przerzucać na czas wolny? Dziecko wraca do domu zmęczone po zajęciach szkolnych, a niekiedy i dodatkowych, chciałoby się zrelaksować, spotkać z kolegami z podwórka, może nawet pójść z nimi do kina albo pograć w kapsle (na przykład w apce na smartfonie). A jak ma to zrobić, skoro ciągle ma coś zadane, i to często z dnia na dzień? Do tego wieczne sprawdziany, po dwa, trzy dziennie (co jest niezgodne ze statutem szkoły, ale jaki problem nazwać sprawdzian kartkówką albo odpowiedzią pisemną?). Najlepiej, żeby zadań domowych nie było. A i nad robieniem sprawdzianów trzeba by się zastanowić, bo to przecież stres.

Tak się zastanawiam – czy ktoś jeszcze pamięta takie określenie jak zawód zaufania publicznego? Takie zaufanie z założenia ma się do strażaków – że przybędą na czas i uratują poszkodowanych w wypadku lub pożarze. Do policjantów – że złapią złodzieja. Do lekarzy – że wyleczą z choroby. Do sędziów – że sprawiedliwie osądzą. Do żołnierzy – że w razie czego obronią. Takie samo zaufanie należy się też nauczycielom – że nauczą. Niestety w dobie podważania autorytetów zaufanie do niemal wszystkich tych fachowców osłabło, nie tylko do nauczycieli. Podważa się profesjonalizm policji, nie wierzy się w sprawiedliwość wyroku sądu, wątpi się w metody leczenia stosowane przez naukową medycynę. Narzeka się na siłę i sprawność wojska. Może jedynie straż pożarna zachowała jeszcze swój autorytet. Nic więc dziwnego, że dostało się też nauczycielom i szkole, z którą zresztą szary obywatel ma do czynienia częściej niż z innymi instytucjami. No i każdy przecież zna się na edukacji – bo każdy był w szkole.

Kwestie wychowawcze i uwagi dotyczące złego zachowania dzieci bulwersują rodziców choćby dlatego, że dziecko „w domu tak się nie zachowuje” (czyli, jak należy rozumieć, nie tłucze taty i mamy workiem po głowie), a w związku z tym to szkoła musi być winna albo inne dzieci (które z pewnością są złe z natury i w szkole, i w domu oraz chowają worki z butami także mamie i tacie). Tacy rodzice z reguły nie dopuszczają do siebie myśli, że ich dziecko może inaczej zachowywać się w domu, a inaczej w szkole.

Druga z przytoczonych sytuacji – dziecko dostało ocenę niedostateczną. Jak to wytłumaczyć rodzicom? „Tato, mamo, dostałem jedynkę, bo nie odrobiłem zadania domowego”? Czy raczej: „Dostałem za zadanie domowe jedynkę, chociaż wróciłem po chorobie”? Stawiam tezę, że 90% uczniów skorzysta z tego drugiego wytłumaczenia.

Z pretensjami rodziców dotyczącymi zbyt wielu zadań domowych sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, ponieważ prac domowych jest faktycznie bardzo dużo i w skrajnych przypadkach mogą one organizować cały czas wolny uczniów. Czy jednak receptą na nadmierne przeciążenie nauką dzieci ma być realizacja modnego ostatnio postulatu, żeby całkowicie zrezygnować z zadawania prac domowych? Czy popadanie ze skrajności w inną skrajność jest racjonalne?

Najprostszy przykład – lektura szkolna. Jak bez zadawania jej do przeczytania w domu można liczyć na to, że uczniowie poznają Pana Tadeusza, Lalkę, Małego Księcia czy Kamienie na szaniec? A przecież takie sztandarowe lektury powinni bezwzględnie znać, choćby ze względu na kształcenie wspólnego kodu kulturowego. Przykład lektur szkolnych jest o tyle celny, że egzamin ósmoklasisty zakłada konieczność znajomości konkretnych lektur – zarówno na poziomie faktów fabularnych, jak i wymowy ideowej. Czy rodzice – fachowcy od edukacji, którzy wyrażają swój sprzeciw wobec nadmiernego obciążenia uczniów zadaniami domowymi, zdają sobie sprawę, w jakiej sytuacji zostali postawieni nauczyciele wobec nowych wymagań egzaminacyjnych? Jak wielu umiejętności muszą nauczyć, a przy tym jak bardzo detalicznie muszą podchodzić do poszczególnych treści wpisanych do podstawy programowej? Bez pracy ucznia w domu niewiele da się zrobić.

W idealnym świecie prace domowe mogłyby być ograniczone do pewnego minimum, które byłoby rozwijaniem własnych zainteresowań. Ale przy obecnej podstawie programowej do idealnego świata, w którym dziecko ma czas na taki samorozwój, jest daleko. A mit, według którego rodzice powinni mieć większe prawo głosu w sprawach nauczania własnych dzieci (takie postulaty słychać nie tylko od samych rodziców, ale też jako zachętę ze strony władz edukacyjnych), jakoś niebezpiecznie zbliża się do opinii antyszczepionkowców na temat dobrowolności szczepień, wbrew wiedzy lekarzy.

Lepiej i jedno, i drugie zostawić fachowcom.

Ryszard Bieńkowski

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.