Postaw na edukację

25.09.2020

My mother to the talking

Czyli jak nauczyć się języka obcego

My mother to the talking

Nie pamiętam, czy Antek zaczął naukę angielskiego w przedszkolu (raczej nie…), ale w pierwszej klasie szkoły podstawowej angielski miał już na pewno. Nie powiem, ucieszyłem się, że moje starsze dziecię tak wcześnie zaczyna przygodę z językiem Szekspira i Monty Pythona, bo ja swoje pierwsze, koślawe rzecz jasna, angielskie zdania zacząłem klecić dopiero w ogólniaku. Antek przynosił dość dobre oceny z angielskiego, nie dawał więc powodów, aby jakoś specjalnie uważnie śledzić jego postępy. Czasem pomogłem mu zrobić jedno czy drugie ćwiczenie, to wszystko. Problem pojawił się dopiero pod koniec siódmej klasy, kiedy trzeba było zdecydować, jaki język zdawać na egzaminie ósmoklasisty. Antek stwierdził, o dziwo, że za angielskim nie przepada, zdecydowanie woli niemiecki, którego uczył się w szkole dopiero od roku. Za tę sympatię odpowiadała pewnie grupa Rammstein, której muzyki słuchał w tamtym okresie dość namiętnie. I dodajmy – zbyt głośno. Z niemieckiego Antek miał szóstkę, więc w sumie czemu nie? Może ma do tego języka dryg? Na szczęście coś mnie podkusiło, aby spędzić wakacje w Saksonii. W Niemczech dość szybko się okazało, że ta szóstka z niemieckiego jest niewiele warta. Antek nie potrafił zbudować najprostszego nawet zdania. On sam był tą swoją językową nieporadnością i zaskoczony, i nieco zszokowany.

Postanowił zatem przeprosić się z angielszczyzną. A że uczył się tego języka już siedem lat, pomyślałem, że nie będzie specjalnych problemów z przygotowaniem się do egzaminu. Któregoś dnia postanowiłem, tak dla sportu i ogólnej orientacji, nieco go z angielskiego przepytać.

– Przetłumacz może zdanie… „Rozmawiam teraz z mamą”.

Antek stężał na twarzy, podrapał się po głowie, po czym z trudem wykrztusił:

My mother to the talking.

Gdy to usłyszałem, zakląłem szpetnie, oczywiście po angielsku, i omal nie zleciałem z krzesła. Siedem lat nauki i taki efekt, a raczej jego absolutny brak? Chyba coś z tą nauką języków obcych w szkole jest nie tak… Złość i irytacja szybko mi przeszły, bo trzeba było pomyśleć, co zrobić, aby te braki w językowej edukacji błyskawicznie i – co najważniejsze – skutecznie nadrobić. A czasu było niewiele, co najwyżej siedem, góra osiem miesięcy…

Zacząłem szperać w Internecie, szukać wskazówek i rad poliglotów, którzy opanowali płynnie po kilkanaście języków. Z podcastów, blogów i wykładów zamieszczonych w sieci m.in. przez Steve’a Kaufmana z Kanady, Lýdię Machovą ze Słowacji czy Lucę Lampariello z Włoch można było wysnuć pewne wnioski.

Po pierwsze, nie ma jakiejś jednej, magicznej i super skutecznej metody nauki języka obcego. To, co zadziała w wypadku jednej osoby, niekoniecznie zadziała w wypadku innej (nie za bardzo mnie to ucieszyło). Nie można też nauczyć się języka obcego w ciągu czterech tygodni. Nauka języka przypomina raczej maraton niż sprint. Ale też, i to już było bardziej pokrzepiające, nie trzeba mieć wyjątkowych zdolności czy specjalnego talentu, aby nauczyć się jednego czy też wielu języków. W każdym razie większość poliglotów uważa się w tym względzie za osoby całkowicie przeciętne. I wiek, w którym podejmuje się naukę, też nie jest specjalnie istotny. Steve Kaufman, na przykład, zdecydowaną większość języków, którymi włada, opanował dopiero po… sześćdziesiątce. Ta uwaga nie miała co prawda znaczenia dla Antka, ale miała znaczenie dla mnie.

Po drugie, aby opanować dowolny język obcy, nie trzeba wykonywać niezliczonej liczby ćwiczeń gramatycznych. Nadmierne skupianie się na gramatyce jest wręcz niepożądane. Jeśli ktoś uważa, że po opanowaniu wszystkich angielskich czasów i okresów warunkowych, a także wszystkich form czasowników nieregularnych, w pewnym momencie zacznie płynnie mówić po angielsku – może się rozczarować. Poświęcanie zbyt dużej uwagi zasadom gramatycznym wręcz blokuje mówienie. Gramatykę trzeba sobie dozować koniecznie w małych dawkach.

Po trzecie, trzeba jak najwięcej słuchać i czytać, zanurzyć się w języku i w ten sposób, trochę przy okazji, przyswajać sobie jego reguły. To, co czytamy i czego słuchamy, musi być dla nas interesujące. I sprawiać nam nieco trudności. Zbyt łatwy materiał nie pozwoli nam robić postępów, zbyt trudny – może nas do nauki zniechęcić.

Po czwarte, na początku naszej przygody z językiem (tu odwołajmy się do założeń sformułowanych przez prof. Stephena Krashena, amerykańskiego lingwisty, którego prace przyczyniły się do znaczącej zmiany w nauczaniu języków obcych) niezwykle ważny jest input, czyli – mówiąc nieco kolokwialnie – to, co sobie do głowy wsadzamy. Jeśli nie mamy w głowie odpowiedniego zasobu słownictwa i językowych struktur – nie rozpoczynamy mówienia. Na początku musimy skupić się na przyswajaniu treści oraz ich rozumieniu. Temu właśnie służy intensywne słuchanie i czytanie. Jeśli poczujemy, że głowa „napełniła” nam się językiem obcym, przechodzimy do konwersacji. I tu uwaga! Mówmy choćby z błędami, nie bójmy się błędów, one nie przeszkodzą nam w opanowaniu języka. Trzeba koniecznie spacyfikować kontrolera, który siedzi w naszej głowie i nieustannie szepcze: „Nie, tak nie mów, to może być błędne, narobisz sobie tylko wstydu”.

I po piąte, w nauce języka najważniejsze są motywacja i systematyczność. Jeśli tego nie ma, będzie klapa. Lepiej uczyć się 15 minut, ale codziennie, niż cztery godziny, ale tylko w sobotę.    

No dobrze, pomyślałem po wykonaniu tej internetowej kwerendy, teoretycznie jestem solidnie przygotowany, ale jak tę naukę z Antkiem zacząć? Potrzebny byłby jakiś kurs, jakaś książka, które by te wszystkie sugestie i uwagi uwzględniały. Gdzie coś takiego znaleźć? Z pomocą znów przyszli poligloci. Niemal wszyscy polecali dość skromnie wyglądające książeczki z serii Assimil, które, ich zdaniem, są świetne na rozpoczęcie zmagań z językiem. Nabyłem taką pozycję. Zawartość głowy nie urywała. W książeczce było sto dialogów opatrzonych nader skromnym komentarzem gramatycznym. A pod każdym dialogiem… jedno ćwiczenie. Zadaniem uczącego się, jak wyczytałem we wstępie, jest jedynie wysłuchanie dialogu, zrozumienie jego treści i… wykonanie tego jednego ćwiczenia. Ale uwaga! Tylko w wypadku pierwszych pięćdziesięciu lekcji. Kiedy zaczniemy lekcję 51, wracamy do lekcji pierwszej, słuchamy jej ponownie i uczymy się na pamięć. No może niekoniecznie na pamięć. Trzeba po prostu nauczyć się ją płynnie tłumaczyć z polskiego na angielski. Po lekcji 52 wracamy do lekcji 2, po 53 – do lekcji 3. Naukę kończymy w momencie, kiedy będziemy umieli płynnie przetłumaczyć wszystkie 100 lekcji. Cóż, nie mieliśmy wyjścia, trzeba było spróbować.

Dzień po dniu siadałem z Antkiem do nauki i przerabialiśmy dialog za dialogiem. Początkowo zajmowało nam to nie więcej niż 10 minut, kiedy jednak trzeba było wracać do początkowych lekcji, ten czas wydłużył się do 20 minut dziennie. O dziwo, Antek nie protestował. Czuł, że rozumie coraz więcej, i sprawiało mu to wyraźną frajdę.

Czasem zdarzało nam się w jakiś dzień nie usiąść do książki (np. w Wigilię), ale staraliśmy się być systematyczni. Przerobienie całej książki zajęło nam około siedmiu miesięcy. Akurat zdążyliśmy na egzamin. Wiedziałem, że Antek zrobił spory postęp, niemniej jednak nieco drżałem w oczekiwaniu na wyniki. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie – uzyskał 85%! I warto dodać, że nie robiłem z nim żadnych testów ani ćwiczeń gramatycznych.

No dobrze – odezwie się zaraz ktoś sceptycznie nastawiony – to, że Antek uzyskał 85% na egzaminie, nie świadczy przecież o tym, że umie mówić po angielsku. Niby racja. To dodajmy w takim razie, że już po kilku miesiącach wspólnej nauki Antek poczuł się na tyle pewnie, że zaczął oglądać na YouTube angielskie filmiki, podcasty i co tam mu jeszcze wleciało pod myszkę. To sprawiło, że niesłychanie się w angielskim osłuchał, również w tym codziennym i mniej formalnym. Teraz w zasadzie nie słucha już na YouTube niczego po polsku (tylko po angielsku, i to nawet skeczów mojego ukochanego Monty Pythona). I oczywiście jest w stanie rozmawiać po angielsku przez Skype’a z rówieśnikami z innych krajów.

Mój młodszy syn Maciek jest w szóstej klasie. Angielskiego uczy się również od klasy pierwszej. Przynosi co prawda dobre oceny, ale już nie daję się temu zwieść. Od miesiąca siadamy codziennie do angielskiego. Maciek uwielbia te lekcje. Wczoraj przerobiliśmy trzydziesty dialog…

Paweł Mazur

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.