Pamiętam, jak demotywująco działało na mnie w dzieciństwie porównywanie do innych dzieci. Moje kuzynki zawsze chwaliły się piątkami z koroną (bo zwykła piątka to było dla nich najwyraźniej za mało), a ja jako uczeń raczej mało pilny nie mogłem się pochwalić zbyt wieloma nawet zwykłymi piątkami, a co dopiero koronowanymi. Za każdym razem czułem się więc dość kiepsko. Zwłaszcza gdy rodzice kuzynek po wstępie o piątkach z koroną podpytywali troskliwie „A jak Rysiu w szkole?”. Podobnie, gdy tata, chcąc dodać mi i bratu motywacji, mawiał: „A chłopcy Oleśka (mój daleki wujek) to takie pracowite i sprytne są, że wszystko sami zrobią. Ojciec nawet nie musi ich o nic prosić”. No a nas do roboty trzeba było (rzekomo) gonić. Efekt był taki, że z kuzynkami nie było najmniejszych szans ścigać się w nauce, a z dalekimi kuzynami – w pracowitości i sprycie. Na zawsze została we mnie świadomość „gorszości”. Inna sprawa, że obiektywnie rzecz biorąc kuzynki naprawdę lepiej się uczyły, a kuzyni byli pracowitsi i zaradniejsi – ale żeby zaraz tak na głos o tym mówić?
Motywacja tego typu, czyli porównywanie z innymi, choć z gruntu zła, będzie istnieć zawsze. Bo to najprostszy środek perswazji. Nie wymaga wysiłku, jak przy motywacji pozytywnej, wystarczy znaleźć jakiś „dobry wzorzec” w najbliższym otoczeniu i do niego porównać. Rodzice zazdroszczą innym pilnych, pracowitych dzieci i czasem dają temu upust (gdy nie potrafią utrzymać języka za zębami). A nauczyciele w szkole współtworzą system oceniania, w którym porównywanie z innymi wydaje się nie do uniknięcia.
I chyba rzeczywiście jest nieuniknione. Próby wprowadzenia oceny opisowej, która by częściowo rozwiązała problem, raczej nie są udane i nie sądzę, żeby w przyszłości miały szansę powodzenia. Ponieważ z jednej strony takiej oceny często nie rozumieją rodzice, przyzwyczajeni do tradycyjnego systemu („To umie na 3 czy na 4?”). A z drugiej – oceny opisowe nie są spójne z systemem oceniania egzaminów zewnętrznych, które punktowo lub procentowo wskazują, kto ile umie.
Tym bardziej trzeba doceniać próby przełamania tradycyjnej, porównawczej metody oceniania. A przynajmniej wprowadzenia do niej odrobiny swojskości i luzu. Oto dwa przykłady takich prób – jeden nieudany, a drugi całkiem do rzeczy (chociaż nie jakiś specjalnie nowatorski).
Ten nieudany już kiedyś opisywałem – w skrócie polegał on na tym, że do dziennika elektronicznego w jednej ze szkół wprowadzono ocenę za aktywność, która działała tak, że trzy plusy składały się na szóstkę. Tyle że, jak to w systemie cyfrowym, kalkulacja musi być ścisła – aby system mógł liczyć plusy, każdemu przyporządkowano część oceny. A że 6 dzielone na 3 daje 2, każdy plus powodował w systemie zliczanie średniej tak, jakby nagrodzony nim uczeń miał dwóję. Przy dwóch plusach zliczało mu czwórkę, a dopiero przy trzech – pełnoprawną szóstkę. I sprawiedliwości stałoby się zadość (ktoś mógłby tak pomyśleć), tylko że kolejna aktywność ucznia powodowała, że dostawał następną dwóję. Jeśli był na tyle aktywny, że otrzymał aż cztery plusy w semestrze, system zliczał mu za aktywność 6 i 2, średnio 4, czyli tak sobie. Nie pomogły tłumaczenia, że przecież to tylko system, a potem nauczyciele w swoich przedmiotach ręcznie policzą oceny. Patrzenie przy każdym zalogowaniu do dziennika, jak spada średnia po otrzymaniu plusa za aktywność, nie mogło działać motywująco.
Drugi przykład pozytywnego motywowania jest dużo prostszy i nie angażuje elektroniki (w służbie edukacji). Moja żona używa naklejek motywujących. Takich zabawnych z uśmieszkami, słoneczkami, krótkimi hasłami typu „Super”. Sprawdzają się od lat. Uczniowie je dostają, wklejają sobie do zeszytów, a gdy zbiorą umówioną liczbę, zgłaszają się po należną szóstkę za aktywność. Działało dobrze od lat, aż w tym roku pod wychowawcze i edukacyjne skrzydła mojej żony po raz pierwszy trafili czwartoklasiści, którzy rozpoczynali naukę w wieku sześciu lat. Okazało się, że dla nich system naklejkowy jest tak zwyczajny, że w ogóle nie motywuje i nie aktywizuje. Naklejki były popularne w klasach 1–3 i najwidoczniej spowszedniały.
Jednak nie znają mojej żony ci, którzy pomyśleli, że to przegrana sprawa. Wystarczyło jedno hasło, żeby zelektryzować wszystkich uczniów i wykrzesać z nich niespotykaną w innych klasach aktywność. To hasło brzmiało „To takie nasze świeżaki”.
Nie wiadomo jeszcze, jak to się skończy, choć moja żona ostrzegała, że nie o zdobywanie maskotek chodzi, a o pyzate i uśmiechnięte szóstki w dzienniku. Ale na razie działa!
Ryszard Bieńkowski
Może ja jestem jakiś dziwny, jednak wielokrotnie bardziej wolę, gdy ktoś mi powie, co zrobiłem źle, czego się nie douczyłem – taka informacja może i boli, ale jest prosta i „gęsta”.
Ilekroć ktoś ćwiczy na mnie „ocenianie kształtujące” i zaczyna opowiadać mi, jak to sobie poradziłem z banalnymi zadaniami – ze zbolałą miną oczekuję na tę drugą część. Przecież wiem, co zrobiłem dobrze i nic mi ta informacja nie daje. Strata czasu mojego i mojego nauczyciela. Niczego to we mnie nie kształtuje.
A że ktoś był lepszy? No był – czemuż kłamać?