Postaw na edukację

24.03.2023

Ojczyzna-polszczyzna

Czyli jak przenieść duszę do tych pól malowanych zbożem rozmaitem

Ojczyzna-polszczyzna

Pod koniec lat 90. wyjechałem do Londynu. Powód oficjalny był taki, że chciałem się trochę podszkolić w języku Szekspira, a nieoficjalny – że miałem wszystkiego po dziurki w nosie i zamierzałem pooddychać nieco innym powietrzem. Polska nie była jeszcze wówczas w Unii Europejskiej, a Wielka Brytania była (teraz jest na odwrót), więc miałem mały kłopot z przekroczeniem granicy w Dover (myślano, że ja to nie ja, ale ktoś inny, kto napadał kiedyś w Londynie na staruszki). Szczęśliwie jednak, po kilku godzinach wnikliwych przesłuchań, z Dover mnie wypuszczono, wsiadłem w autobus i ruszyłem w stronę stolicy.

Londyn, czemu nietrudno się dziwić, mnie oczywiście zachwycił. Europejskie, kosmopolityczne miasto z mnóstwem wspaniałych dzieł sztuki, zarówno na ulicach, jak w i muzeach, z cudownymi parkami, gdzie można było na leżaku oddawać się lekturze, i z otwartymi, choć nieco zdystansowanymi do rzeczywistości ludźmi. Jako miłośnik grupy Monty Pythona odnotowałem też z niemałym zaskoczeniem, że niemal wszyscy Anglicy mieszkający w Londynie, a przynajmniej ci, których na swej drodze spotkałem, mają dość wyrafinowane poczucie humoru.

Mijały tygodnie za tygodniem, życie biegło swoim utartym (rano szkoła, potem praca), aczkolwiek przyjemnym rytmem, a mimo to czegoś mi wyraźnie brakowało… Snułem się po londyńskich zaułkach coraz bardziej przybity, próbując dociec, co mi tak naprawdę jest. I stwierdziłem, nie bez zaskoczenia, że trapi mnie… nostalgia.

Tak, nostalgia. Doszedłem do wniosku, że życie na obczyźnie to nie jest zabawa dla mnie. Że brakuje mi kontaktu z Polską, z polskością, z żywym polskim językiem, który wówczas wśród Polaków mieszkających w Londynie został w zasadzie zredukowany do slangu z wyrazami zaczynającymi się na k i ch.

Zacząłem więc jedźcić do POSK-u, czyli Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, który znajdował się (i chyba znajduje nadal) w dzielnicy Hammersmith. Kupowałem tam po zbójeckiej cenie tygodnik „Polityka”. Czytałem ten periodyk od deski do deski, łącznie ze stopką redakcyjną. Nasycałem się tą polskością, chłonąłem zamieszczane tam teatralne i lekturowe rekomendacje, syciłem się z upodobaniem naszymi politycznymi sporami, które jednak z londyńskiej perspektywy wydawały się niekiedy mocno absurdalne. Ta dawka, publicystycznej może i nieco powierzchownej polskości trochę pomogła, ale czułem, że jest to lekarstwo doraźne. Że długo tego stosować się nie da. Że tu potrzeba naprawdę silnego antybiotyku, który trapiącą mnie nostalgię zniszczy skutecznie i bezpowrotnie. I taki antybiotyk odkryłem. Zadzwoniłem do domu rodzinnego.

– Mamo, przyślij mi proszę egzemplarz „Pana Tadeusza” – poprosiłem.

– Co? Możesz powtórzyć? Bo chyba źle usłyszałam – moja rodzicielka wolała się upewnić.

– Dobrze usłyszałaś. Egzemplarz „Pana Tadeusza”. Poproszę o „Pana Tadeusza”! – podniosłem głos jak narkoman, który znajduje się na ostrym głodzie.

Po kilku dniach poszedłem na dworzec autobusowy, na który przyjeżdżały autobusy z Polski, i odebrałem od kierowcy (tak wówczas nadawało się paczki z Polski) egzemplarz narodowej epopei. Gdy dostałem paczkę do ręki, chciałem ją machinalnie ucałować, kto wie, może nawet to zrobiłem.

Pracowałem wówczas w Londynie jako boardman na dość ruchliwym skrzyżowaniu przy Holborn Street. Stałem na chodniku z wielką tablicą, która reklamowała wyroby odzieżowe (np. T-shirt for one pound!) sprzedawane w sklepie mojego szefa (Keith był fantastycznym facetem, który lubił zatrudniać Polaków; płacił naprawdę przyzwoicie i tak ustawiał nam godziny pracy, abyśmy mogli… chodzić do szkoły).

Udałem się więc następnego dnia do pracy z „Panem Tadeuszem” pod pachą. Stanąłem z boardem na chodniku, oplotłem go mocno nogą, żeby stał stabilnie, i zabrałem się za lekturę:

Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,

Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;

Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,

Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem.

Jak to mi w uszach grało! Jakież to było cudne! Wpadłem w stan euforii, świat wokół mnie w zasadzie nie istniał. Z XX-wiecznego Londynu przeniosłem się na XIX-wieczną Litwę, czułem zapachy pól, widziałem błękit nieba rozciągający się nad Soplicowem, zajadałem się litewskim chłodnikiem, zbierałem grzyby i ruszyłem raźno w litewskie knieje zapolować na niedźwiedzia… Co tu dużo mówić… Naćpałem się tą polszczyzną niemal do nieprzytomności.

Tymczasem ruchliwe zwykle skrzyżowanie na Holbornie kompletnie opustoszało. Po ulicach nie jeździły samochody ani piętrowe autobusy. Z chodników wymiotło kompletnie ludzi. Oderwałem na chwilę wzrok od książki i ze zdziwieniem spostrzegłem, że na całym skrzyżowaniu jestem w zasadzie tylko ja. W oddali majaczyło kilka policyjnych samochodów, a wokół nich kłębiło się kilkudziesięciu mundurowych z długą bronią. Nagle zobaczyłem, że jeden z policjantów zaczyna biec w moim kierunku:

– Get the fuck out of here! – darł się. – IRA planted the bomb!

Nie czekając, aż do mnie podbiegnie, chwyciłem board i ruszyłem biegiem w kierunku sklepu. Jak się później okazało, bombowy alarm był fałszywy, ale gdyby IRA rzeczywiście podłożyła bombę… Zginąłbym może wówczas z „Panem Tadeuszem” w ręku. Ależ to by była polska śmierć!

Przypomniała mi się ta historia teraz, bo mój młodszy syn musi przeczytać naszą narodową epopeję. Gdzie tam przeczytać, wysłuchać. Teraz dzieciaki już niczego nie czytają, to czynność absolutnie zapomniana. Wysłuchał może z dwóch ksiąg, oczywiście grając przy tym w jakąś grę, bo skoncentrowanie się na samym słuchaniu oczywiście jest niemożliwe. Dwie księgi i koniec. Żadnych emocji. Żadnej euforii. Mam nadzieję, że przeczyta chociaż jakieś solidne streszczenie (obszerne streszczenia są teraz dla dzieci ambitnych, te mniej ambitne zadowalają się kilkunastozdaniowymi brykami). Liczę po cichu, że moje dziecko należy do grona tych ambitnych.

Paweł Mazur

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.