Postaw na edukację

11.09.2015

Pani minister kopie dołki, a dzieci w nie wpadną

Retoryka w służbie MEN

Pani minister kopie dołki, a dzieci w nie wpadną

Szalony tydzień podręcznikowy już za nami. Dzieci mają wypełnione tornistry. Moja córka pierwszoklasistka dostała podręcznik do angielskiego i przyjęła go ze słowami: marzyłam o takim. Tych darmowych na razie nie ma, tornister pusty.

Przyglądając się argumentacji minister edukacji narodowej, można zobaczyć, jak pięknie tworzy się front walki, którego okopy przebiegają wzdłuż tornistra dziecka i portfela rodzica. W trwającej od pewnego czasu dyskusji o podręcznikach pojawia się kilka typowych chwytów retorycznych. Ponieważ sam jestem nauczycielem (na UW) i zdarza mi się napisać podręcznik, z ciekawością przyglądam się rakietom pani minister. Oto podstawowy zestaw uzbrojenia.

TANIA SZKOŁA

Pani minister stawia postulat taniości. Podręczniki „są za drogie. Mam na strychu całe ich pryzmy, a tylko troje dzieci, które chodziły do tej samej szkoły. Co roku każdemu kupowałam nowe książki. Dlaczego rodzice muszą wydawać tyle pieniędzy?”. (1) Mamy tu pytanie retoryczne (przecież nie muszą!), a do tego doświadczenie dobrej wspólnoty – tak, jesteśmy rodzicami i to nas łączy. W tej i wielu innych wypowiedziach na temat podręczników pojawia się mityczny argument taniego państwa – że da się zrobić dobrą usługę małym kosztem. Minister edukacji mówi ponadto, że „wprowadzenie nowego podręcznika to […] 120 mln złotych w kieszeniach rodziców”. (2)

Niczego nie pragnę bardziej. Jednak to pewien chwyt erystyczny – w mojej kieszeni zostaje znacznie mniej i nie chodzi o realną kwotę jednostkowego zestawu. Pytanie o koszty, o drożyznę można przecież stawiać inaczej – ile rodzic chciałby zapłacić, żeby dziecko lubiło swój podręcznik? Ile kosztuje przyjemność z nauki, która powoduje, że dziecko nie zasypia przy matematyce?

Tak więc argument taniości zrównuje podręczniki, jakby edukacja była dyskontem z tymi samymi ziemniakami. Mówiąc o kwotach, nie podaje się badań na temat tego, co dzieci lubią robić; co sprawi, że w ogóle będą chciały korzystać z podręcznika. W którym miejscu leży oszczędność? Jednowymiarowy argument taniości niebezpiecznie zbliża się do populizmu.

TRADYCJA

Ciekawym zabiegiem erystycznym jest balansowanie między tradycją a nowoczesnością. Wielu rodziców ma wyobrażenie podręcznika jako książki, która powinna służyć latami i przechodzić ze starszego na młodsze rodzeństwo. Zgodnie z takim stanowiskiem minister mówi, że „podręcznik musi spełniać wymogi wielokrotnego użycia, czyli dziecko niczego w nim nie wpisuje, nie wycina, nie przykleja”. Pani minister ujmuje to emocjonalnie: „boli mnie serce, gdy dzieci bazgrolą po podręcznikach, bo ktoś tak wymyślił, mając na uwadze zyskowność firmy”.

Pytanie, które należy sobie zadać, brzmi: czym jest podręcznik (książka czy instrument nauczania?) (3),  czym do niedawna był tak zwany zeszyt (ang. nazwa copy book wiele tu wyjaśnia), i last but not least czym jest dla dziecka interaktywność podręcznika – rysowanie, wklejanie, uzupełnianie, rozwiązywanie rebusów itd. Sumując odpowiedzi, otrzymamy wynik tego, ile kosztuje dodatkowy czas spędzony przez dziecko w kontakcie z podręcznikiem. Ponadto, jeśli dzieci mają rozwojową potrzebę gryzmolenia, dla bólu serca minister nie warto chyba iść wbrew tej potrzebie.

Odwołanie do tradycji i definicja nabożnej czci do książki jest argumentem emocjonalnym, ukrywającym to, co istotne w kontakcie z podręcznikiem – czyli lubienie go i poczucie własności. Gdyby sprawę postawić uczciwie, pani minister wypadałoby powiedzieć: owszem, badania metodyków mówią, że dziecko spędza do X% czasu więcej na nauce z podręcznikiem interaktywnym, ale mnie bardziej obchodzi to, żeby był on tańszy o X%, najwyżej dzieci będą więcej grały na konsoli. Trudno, chcę się przedstawić jako edukacyjny dyskont.

WOLNOŚĆ

Ostatni zestaw argumentów można połączyć słowem wolność. W rozmowie przeprowadzonej rok temu pani minister mówiła o kontroli rynku – „nie chcę wykończyć wydawnictw. Mówię im tylko: zejdźcie na ziemię”. Zapewniała również: „Oczywiście wybór podręcznika to w edukacji wartość. Tyle że nauczyciele wybierają z dostępnej oferty, czyli wybierają zeszyty ćwiczeń. Wydawca za nich decyduje, w jakim rytmie mają pracować, nie zostawia czasu na swobodne działania. Chcemy zbić absurdalnie wysokie ceny podręczników oraz osłabić dyktowanie nauczycielom, jak mają pracować”.

Mamy tu niespójność argumentacji. Jeśli państwo proponuje jeden podręcznik, to oczywiście zawęzi wybór i będzie dyktować nauczycielom, jak mają pracować. Ponadto, w takiej argumentacji wydawca jako podmiot komercyjny jest oddzielony od procesu powstawania publikacji, w którym uczestniczą dydaktycy, metodycy nauczania, konsultanci psychologiczni i recenzenci merytoryczni. Kiedy zły kapitalista dyktuje nauczycielom, państwo powinno się tym zająć. Użycie liczby pojedynczej sugeruje, że to nie rynek wydawców, ale jeden wydawca i jedno państwo sprzęgnięci są w walce dobra ze złem.

W rozmowie z panią minister w Gazecie Wyborczej Piotr Pacewicz zwracał uwagę, że „kiedy była pani w rządzie PiS (…), miał być jeden słuszny podręcznik – zbuntowali się i wydawcy, i nauczyciele”. Odpowiadając na to, Joanna Kluzik-Rostkowska użyła argumentu wolnościowego: „Ale teraz w grę wchodzą e-podręczniki i platformy internetowe. Będę też zachęcać nauczycieli do programów autorskich”. Z jednej strony są więc elastyczne programy autorskie, a z drugiej – postulat wieloletniego zestandaryzowanego podręcznika, który będzie służyć wiele lat. Ponadto minister, kreując podział chętni nauczyciele – wydawcy dyktatorzy, oczekuje, że materiały do podręcznika powstaną na bazie wiki: „poprosimy nauczycieli o pomoc w budowaniu zasobów dodatkowych. Nasz podręcznik, w przeciwieństwie do dzisiejszych, będzie wolny. Prawa autorskie nie wykluczą swobodnego korzystania, miksowania, dodawania materiałów. Teraz tylko wydawca może proponować dodatki do podręcznika, co wpływa na koszty”.

Trudno ocenić, w jaki sposób nauczyciele w większym stopniu będą miksować i dodawać bądź dlaczego nie mieliby tak pracować już teraz, co w procesie dydaktycznym jest dozwolone. Pytanie jest inne: czy nauczyciele chcą dostać profesjonalny, całościowo koncepcyjnie opracowany zestaw, czy też wolą korzystać z wersji beta.

MY i ONI

W argumentacji MEN pojawia się narracyjna figura triady: rząd chroniący dzieci – bestia wydawnicza – zgnębieni nauczyciele i rodzice. (4) Bestia wydawnicza porywa swoje ofiary – rodziców i dzieci, które rząd ratuje i wybawia. Ta narracja jest miła niektórym wyborcom, ale to przecież ministerstwo owym złym bestiom podręczniki zatwierdza. To konkurencja winna sprawiać, że cena kształtuje się na jakimś poziomie jakości do ceny. Wybawienie, czyli usunięcie swobody konkurencji, rzadko wpływa na polepszenie jakości. Wypowiedzi typu: „mnie zależy na dobru dziecka, a [nauczycielom] na pieniądzach” przypominają tabloidowe tytuły: Żyje za 13 złotych, a ZUS jeździ na nartach.

Ale na tym nie koniec. Pani minister, kopiąc podział MY – ONI, stawia dobrych wcześniej nauczycieli w pozycji pogrobowców stanu wojennego, wskazując, że „chcą bronić ustawy Karta nauczyciela – dokumentu, który – jak mówiła – „został uchwalony w głębokiej komunie. Jak mamy budować tą przyszłość w oparciu o ustawę z 1982 roku?”. (5)

Karta nauczyciela, choć uchwalona rzeczywiście w stanie wojennym, w 1982 roku, była owocem solidarnościowej oddolnej dyskusji o polskiej oświacie, jaka wybuchła na fali zmian w latach 1980-81. ZNP powołał zespół roboczy do pracy nad Kartą 25 października 80 r. W ciągu 30 lat dokument był zmieniany ponad 60 razy.

Tak więc raz Pani Minister chce platform internetowych, a potem namawia do tradycyjnych zeszytów. Raz jest postępowa i mówi o przygotowanych szkołach oraz programach autorskich nauczycieli, a zaraz potem o nauczycielach broniących spuścizny komunizmu. Raz mówi o dobru dzieci, a innym razem apeluje, żeby zrobić im muzealne niedotykalne podręczniki, od których dzieci uciekają. Argumentacja oparta na kosztach nie uwzględnia wszystkiego, a zwłaszcza kosztów nudy i braku zainteresowania dziecka nauką w szkole.

 Jacek Wasilewski

1 Kluzik-Rostkowska: Nie jestem ministrem nauczycieli, tylko edukacji

2 Wedle informacji, które na konferencji przekazała minister edukacji, podręcznik do klasy pierwszej spowodował, że w kieszeniach rodziców zostało 120 mln złotych. – Natomiast wedle naszych wyliczeń teraz w kieszeniach rodziców zostanie 700-800 mln złotych rocznie – podkreślała”. (PAP, 18.06.2015 r.)

3 Pani minister używa tu słowa naprawdę, np. „Chcemy wrócić – to postulat nauczycieli – do czegoś, co można naprawdę nazwać podręcznikiem”, por. Prawdziwa demokracja, prawdziwy Polak, prawdziwy patriotyzm.

4 Kluzik-Rostkowska o nauczycielach: Mnie zależy na dobru dziecka, a państwu zależy na pieniądzach!

Kluzik-Rostkowska: Karta Nauczyciela to relikt komunizmu

Dr hab. Jacek Wasilewski

Specjalista w dziedzinie nauk społecznych, w zakresie nauk o polityce, medioznawca. Zajmuje się retoryką i narracją. Pracuje w Zakładzie Retoryki Instytutu Dziennikarstwa UW.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Mar pisze:

    skoro ktos zapłaił za podrecznik to niech sobie w nim bazgroli-jego sprawa, a nikt nie bedzie kontrolował, czy uczeń ma w nim jakieś wpisy… chyba, że ta pani osobiscie bedzie odwiedzała szkoły, by popatrzeć w książki