„Szkoda tracić czas”. Tymi słowami pani minister skwitowała propozycję nauczycielskich związków zawodowych, by po nieudanym spotkaniu 16 lipca spróbować jeszcze raz.
Zgadzam się z panią minister. Rozmowy z nią nie mają sensu. Zapędziła związkowców w róg ringu, że użyję terminologii bokserskiej, i dołożyła im, aż miło. Po walce zaś, „trochę smutna”, oznajmiła światu: Wszystkie trzy związki uznały, że (…) ważniejsze [od zaproponowanych przez nią tematów] są warunki pracy i płacy nauczycieli.
No i masz, nauczycielu, placek. Mogą się teraz związkowcy żalić, że wkręcono ich w medialny show obliczony na poprawę wyników wyborczych pani minister. Ludzie i tak swoje wiedzą: nauczyciele pracują za mało, zarabiają za dużo, w głowach im się poprzewracało i w kółko chcą mieć wolne. A ministra to równa babka: załatwiła darmowe podręczniki, a teraz walczy jak lwica o dobro dzieci. Może by tak belfrzy zajęli się z łaski swojej uczniami zamiast myśleć o kolejnych podwyżkach?
Cokolwiek zrobią związkowcy, obróci się przeciwko nim. Nie pójdą rozmawiać z panią minister – źle, pójdą – jeszcze gorzej. Zaczną strajk – posypią się na nich gromy, nie zaczną – ministra i tak napuści na nich resztę społeczeństwa. Dlaczego? Gdyż postępowanie w myśl zasady „dziel i rządź” podnosi jej notowania.
Cóż zatem robić? Oto jest pytanie. Swego czasu udzielałem cennych rad pani minister, lecz na Szucha moje doradztwo nikomu niepotrzebne, gdyż – przyznaję z niekłamanym podziwem – urzędują tam mistrzowie socjotechniki. Proszę zauważyć: szefowa MEN nie ma żadnych kwalifikacji do kierowania resortem. Czy miała z tego powodu jakiekolwiek kłopoty? Nie. Niektóre jej działania szkodzą polskiej szkole. Czy ktoś protestuje, poza garstką naukowców? Nie. Nauczyciele zapowiadają strajk. Czy ktoś ich popiera? Idę o zakład, że do większości rodaków trafią argumenty MEN, nie zaś protestujących.
Mam wrażenie, że związkowcy stoją na przegranej pozycji. Dla nich źle, dla polskiej oświaty fatalnie. Co mogę zrobić? Podzielić się kilkoma refleksjami, nic więcej.
Po pierwsze, związkowcy powinni wystąpić z jasnym przekazem, właśnie takim jak w kampanii „Razem dla edukacji”: chcemy lepszej szkoły dla naszych dzieci, bo – wbrew pozorom – ministerstwu na nich nie zależy. Nic nie robi, żeby zdobyć pieniądze na remonty budynków, mniej liczne klasy, obiady dla głodnych dzieciaków, zajęcia wyrównawcze itd. Podwyżki dla nauczycieli będą tylko jedną z konsekwencji dofinansowania oświaty i przyciągną do zawodu najlepszych (którzy dziś odchodzą ze szkół, gdyż – jeśli wierzyć Polityce z 02.09. – polski belfer zarabia 59% PKB liczonego na obywatela, natomiast jego europejski kolega – 100%). Cały świat zwiększa nakłady na edukację, a w Polsce minister oświaty mówi: mam, ile mam, i więcej nie będzie. Przy czym swoje dzieci posyła do szkół społecznych.
Po drugie, związkowcom przydałby się rzecznik prasowy – koniecznie kobieta – godna przeciwniczka szefowej resortu. Osoba bardziej medialna niż pani minister, która jest tylko politykiem – pewnym siebie, nieraz cynicznym, bez większej orientacji w sprawach oświaty. Ktoś z doświadczeniem w pracy z dziećmi i pełen autentycznej troski o nie (są to cechy, których ministrze brak). Ludzie zauważą, kto ma serce do ich dzieci, a kto udaje dla poklasku.
Po trzecie, znaleźć sojuszników: w mediach, Kościele, wśród polityków, biznesmenów, specjalistów od wizerunku… Wspólnie przygotować strategię. Szczerze mówiąc, strajk, zwłaszcza tuż przed wyborami, nie wydaje mi się najlepszym pomysłem. Nie lepiej byłoby najpierw ocieplić wizerunek nauczycieli, zohydzony przez panią minister? Na przykład zorganizować akcję w rodzaju: znani ludzie mówią o swoich dobrych nauczycielach. I ważny element przekazu: nie bronimy tych złych. Bo tacy, niestety, też są.
Po czwarte wreszcie, pamiętać, że nauczycielem się jest, a ministrem się bywa. Co zostawiam bez komentarza.
Mam wrażenie, że pani Kluzik-Rostkowska postrzega oświatę jako pole bitwy, gdzie z przeciwnikami się walczy, a nie prowadzi dialog. Stąd arogancja pani minister, napuszczanie społeczeństwa na podwładnych, lekceważenie głosów krytyki, decyzje podejmowane bez konsultacji („konsultacje społeczne” w sprawie Naszego elementarza są kpiną rodem z PRL), stąd wreszcie bezwstydne kłamstwa o wartości wspomnianego elementarza i pomysł plakatów przypominających rodzicom o darmowych podręcznikach. Czy bez plakatów dyrektorzy każą płacić za książki?
Nie kruszmy kopii z panią minister, skoro wybory za pasem. Jakoś wątpię, by czas pracował na jej korzyść. Poczekajmy. Gorzej nie będzie – najwyżej tak samo.
Tomasz Małkowski
Podpisuję się obiema rękami pod tą krytyką. Nikt mi w tej chwili tak nie działa na nerwy, jak ta niekompetentna i przebiegła baba!