Postaw na edukację

29.09.2014

Sekrety wydawniczej kuchni…

czyli skąd zmiany w podręcznikach?

Sekrety wydawniczej kuchni…

Pozazdrościłem Snowdenowi. I postanowiłem ujawnić przekręty wydawców edukacyjnych. Dość milczenia!


Jest tak: ledwo pierwsza wersja podręcznika pójdzie do druku, autorzy i redaktorzy już siadają nad drugą. Zmieniają tekst, przerabiają ćwiczenia, wymieniają ilustracje. Z umiarem, żeby nie generować kosztów. Rzecz w tym, by nie dało się pracować w jednej klasie z pierwszą i drugą wersją tej samej książki. Potem rodzice kupują nowe podręczniki, a stare lądują na śmietniku. W następnym roku powstaje trzecia wersja tej samej książki, rodzice znowu kupują… I tak dalej, byle konto wydawcy pęczniało. Pecunia non olet.

Uwierzyli mi Państwo? Jeśli tak, to niedobrze. Kto przyjął te brednie za dobrą monetę, ten jest podatny na teorie spiskowe – nie tylko w kwestii podręczników, ale i każdej innej.

Teorie spiskowe dobrze się sprzedają, bo w prosty sposób tłumaczą świat. Każdy zrozumie, od profesora po analfabetę. Kto jest winien naszym nieszczęściom? W zależności od miejsca i czasu: duchowni, Żydzi, kapitaliści, Amerykanie, kułacy, wydawcy.

Powiecie Państwo: z wydawcami rzecz się ma inaczej. Chcą jak najwięcej zarobić, a żeby dużo zarobić, muszą dużo sprzedawać. Dlatego podręczniki zmieniają się co roku. Tak to działa.

W ten sposób dotarliśmy do punktu zwrotnego tego wpisu. Bo jeśli ktoś z Państwa jest pewien niezachwianą pewnością, że wydawcy to łase na grosz moralne karły, niech sobie daruje dalszą lekturę. Wiara odrzuca argumenty, które ją podważają.

Pozostałych zapraszam na wycieczkę po wydawniczej kuchni. Moje kwalifikacje jako przewodnika? Od 1996 roku piszę podręczniki do historii w Gdańskim Wydawnictwie Oświatowym. Kawał życia. Ruszajmy.

Wydawca chce zarobić, to jasne. Każdy musi z czegoś żyć. Jednak coroczne „poprawki” książek wcale nie leżą w jego interesie. Wprost przeciwnie.

Zacznijmy od tego, że przygotowanie nowego podręcznika wymaga od roku do dwóch lat pracy i mnóstwa pieniędzy. Nad taką książką biedzi się cały sztab ludzi: autorzy, redaktorzy (językowi, merytoryczni i techniczni), składacze, ilustratorzy, fotoedytorzy, nieraz konsultanci, wreszcie trzej eksperci MEN, którzy muszą pozytywnie zrecenzować podręcznik, by uzyskał ministerialne zatwierdzenie. Dopiero wtedy trafia do drukarni, co wcale nie oznacza końca pracy (i wydatków). Podręczniki trzeba zmagazynować, wypromować, rozwieźć po hurtowniach i… mieć nadzieję, że się spodobają.

Ryzyko jest wysokie, dlatego wydawcy wcale się nie palą do wprowadzania na rynek nowych podręczników. Robią to najczęściej z obowiązku, gdy zmienia się podstawa programowa (ostatnio w 2009 roku). Wydają wtedy zupełnie nowy podręcznik albo – jeśli nowa podstawa niewiele wnosi – dostosowują stary do jej wymagań (np. autorzy dopisują rozdział).

W obu wypadkach książka musi uzyskać zatwierdzenie MEN. Jest nowym podręcznikiem, który trzeba kupić; stary można oddać na makulaturę. Trudno czynić wydawcom zarzut z tego, że resort co kilka lat zmusza ich do wydawania nowych książek.

Dobrze, ale czasem nikt ich nie zmusza, a oni i tak wydają. Prawda. Robią to, gdy uważają, że ich podręcznik będzie lepszy od książek konkurencji (np. zgłosił się autor z rewelacyjnym pomysłem). Wolny rynek służy oświacie, o czym nie wie ministerstwo edukacji. Ech, złote czasy jednego podręcznika! Łza się w oku kręci.

Pięknie, powiecie Państwo, ale co z tymi nieszczęsnymi corocznymi poprawkami? Otóż nie ma obowiązku kupowania nowego podręcznika tylko dlatego, że wydawnictwo coś w nim zmieniło (a ma prawo zmienić nawet 20% jego zawartości!). To nadal ten sam podręcznik. Owszem, może się w nim znaleźć inne ćwiczenie czy inna ilustracja. Wiem, to dyskomfort dla nauczyciela i uczniów. Ale dla wydawcy też. Bo szkodzi wizerunkowi wydawnictwa. Klienci mogą się zrazić i odejść do konkurencji.

Skąd w takim razie te niechciane zmiany? Z najróżniejszych powodów. Czasem może to być usterka, której nikt z redaktorów nie zauważył, a którą zgłosili nauczyciele (np. uczniowie nie rozumieją któregoś z poleceń). Bywa, że wygasa licencja na ilustrację. Zdarzają się błędy – w końcu jesteśmy tylko ludźmi. Swego czasu nikt z kilkunastu osób pracujących nad moim podręcznikiem do IV klasy nie zauważył, że przy bitwie pod Wiedniem widnieje data 1863 (zamiast 1683). Pomyłkę udało się w ostatniej chwili poprawić – ale nie zawsze się udaje. Cóż, lekcja pokory.

Na zakończenie przypomnę rzecz, zdawałoby się, oczywistą: większości wydawców oświatowych zależy na jak najlepszych książkach dla polskiej szkoły. Po prostu. Myślę, że byłoby dobrze, gdyby ten nietrudny do zrozumienia fakt został zauważony przez gospodarzy gmachu przy alei Szucha 25.

Tomasz Małkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Janek pisze:

    Jest jeszcze jeden mit, który tu nie został obalony. Mit brzmi: „Wydawcy zarabiają na reformach i ciągłych zmianach podręczników, więc lobbują w ministerstwie o zmiany podstawy programowej”. Tymczasem gdyby reform nie było, wydawca mógłby siedzieć z założonymi rękoma i „odcinać kupony” – duże i stałe zyski. A zmiana podstawy programowej zmusza wydawcę do bardzo dużego wydatku na wydanie nowego podręcznika i niemniejszego wydatku na jego wypromowanie. Przy reformie trzeba bardzo zwiększyć zatrudnienie, a stany magazynowe (często narobione na kilka lat do przodu) oddać na przemiał.
    Całość sprawia że reformy programowe dla większości wydawców oznaczają spadek zysków. Nie jest więc prawdą, że ktokolwiek jest zainteresowany lobbowaniem o nową podstawę programową. To kolejny mit, któremu ulega opinia publiczna (niestety najczęściej dziennikarze). A prawda jest taka że z punktu widzenia ekonomicznego reformy się wydawcom nie opłacają.