W mojej szkole wielkie święto. Festiwal teatralny. Organizowany z zapałem od wielu lat. Ilu? Tak naprawdę nie pamiętam, ale to przecież nieistotne. W zasadzie od kiedy rozpoczęłam pracę w szkole, od razu była zabawa w teatr. A zaczęło się od festiwalu „Dziadów”, którego pierwsza edycja zbiegła się z początkiem poprzedniej reformy i wprowadzeniem gimnazjów. Z biegiem czasu nasz festiwal się zmieniał. Graliśmy już nie tylko Mickiewicza, ale również teksty własne i innych autorów. Raz festiwal się udawał, innym razem – nie za bardzo. Ale to też nie było najistotniejsze. Ważne, że dzieci miały kontakt ze sztuką i przez to się rozwijały. Poznawały kulisy pracy nad przedstawieniem. Wiedziały, że trzeba się nauczyć tekstu, poznać swoją postać, polubić ją lub znienawidzić, znaleźć odpowiednie środki wyrazu, aby przekonująco ukazać widzom jej charakter.
Oczywiście rzeczy potrzebne do przedstawienia trzeba było zorganizować samemu, co wymagało dużej kreatywności. Coś dał rodzic, coś – sąsiad, po coś szło się do zaprzyjaźnionej pani ze świetlicy środowiskowej (na szczęście nastawionej przychylnie do naszych potrzeb). Każdy załatwiał, co mógł. Jak w PRL. Słowo załatwiać niestety nadal ma zastosowanie do naszej rzeczywistości, przynajmniej tej szkolnej (nigdy nie słyszałam, żeby ktoś miał nieograniczony dostęp do materiałów niezbędnych do powstania spektaklu). I przeważnie się udawało. Dzięki zaangażowaniu nas wszystkich. Przy okazji poznawaliśmy się od strony zgoła innej niż na lekcji w klasie…
Scena jest już gotowa (taka szkolna rzecz jasna, bo o profesjonalnej cały czas marzę). Na szczęście mam nagłośnienie i światła. Aha…, i jeszcze mam prawdziwy rarytas, maszynę do robienia dymu kupioną w ramach któregoś z projektów. Wszystko inne przynoszą (wynoszą, przenoszą) skądś dzieci, ja, moi znajomi i znajomi znajomych. Jeśli gramy „Dziady”, to kupujemy całe stosy pączków, drożdżówek, chałek i innych słodkości. Świeczki i cała pirotechnika też skądś zniesiona. Kostiumy? Z zaprzyjaźnionego lumpeksu. Jeśli wystawiamy „Łysą Śpiewaczkę”, to o kask prosimy Ochotniczą Straż Pożarną. Potrafimy też stworzyć orkiestrę. Gramy na czym się da. Przydają się miski, wiadra, każdy przedmiot, który jest w stanie wydać z siebie dźwięk.
W mojej szkole doskonale się rozumie wagę działań artystycznych dla rozwoju młodego człowieka. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że dla ucznia występ w przedstawieniu to wspaniałe doświadczenie. Że to poznawanie siebie, mierzenie się z własnym stresem i próba jego przezwyciężenia. Że to pogłębiona praca nad tekstem, nauka pracy w grupie i odpowiedzialności za efekt tej pracy. I wreszcie, że to również przyjemność. Stanąć na scenie, zagrać i usłyszeć brawa. Zasłużone, za ciężką i niekiedy trudną pracę.
Często słyszę pytanie, czy warto? Przeróżne wątpliwości co do rozmaitych szkolnych praktyk i pomysłów miotają mną częściej lub rzadziej, ale w tej sprawie mam absolutną pewność. Warto! Choćby po to, żeby Ania mogła napisać w wypracowaniu, że najwspanialszą chwilą w szkole była ta, kiedy odbierała nagrodę za najlepszą rolę żeńską w „Antygonie w Nowym Jorku”. To nic, że Ania być może dziś jest fryzjerką lub pracuje na kasie w hipermarkecie. Ale doświadczyła czegoś wspaniałego. I być może przekaże to doświadczenie swoim dzieciom, dzięki czemu ich życie będzie bogatsze.
Albo Julka. Nazywa mnie swoją matką teatralną. To dlatego, że pokazałam jej teatr, że pozwoliłam coś zagrać, zaprowadziłam na spektakl. Że z zapałem opowiadałam o tym, co i gdzie w teatrze widziałam. Dziś sama gra. To nic, że na razie w grupie statystów. Razem płakałyśmy ze wzruszenia na jej pierwszej premierze.
Z kolei Karol. Nigdy niczego nie umiał, a na lekcjach zwykle zjawiał się po dzwonku. Ale na próby przychodził punktualnie, z wyuczonym na blachę tekstem. I jeszcze innych ciągnął za sobą do teatru. Dziś się uczy w dobrym liceum.
Jeszcze raz powtórzę: warto! Ta perspektywa szkolnego życia teatralnego i korzyści, jakie z tej aktywności wyciągają uczniowie, sprawia, że do pracy jeszcze przychodzę chętnie. Jeszcze, bo nie ukrywam, że do reformy mam sporo zastrzeżeń.
Wiadomo, że zmiany na pewno utrudnią mi pracę teatralną. Nowa siatka godzin nie obejmuje zajęć artystycznych, w ramach których uczniowie mojej szkoły mogliby sobie wybrać zajęcia teatralne. Jest plastyka, muzyka i… koniec. Innych zajęć związanych ze sztuką w szkole nie przewidziano.
Wiem, wiem… Zaraz ktoś powie, że w teatr można się bawić na zajęciach pozalekcyjnych, a nie tych w ramach siatki godzin. Owszem, można, ale przy obecnym rozkładzie godzin będzie to znacznie trudniejsze. Po obowiązkowych zajęciach, późnym popołudniem, zarówno uczeń, jak i nauczyciel ledwo żyją. Nieuniknione więc, że będzie mniej dzieci, które zechcą się teatralnie rozwijać. Nie tylko teatralnie, bo przecież przyjaźń z Melpomeną daje wielorakie korzyści intelektualne.
Ale cóż… Wychodzi na to, że wrażliwość na piękno, zdolność empatii, rozumienie innych postaw, systemów wartości i motywacji, umiejętność komunikacji oraz dochodzenia do kompromisu, czyli wszystko to, co zajęcia teatralne mogą rozwijać i kształtować, jest społeczeństwu niepotrzebne. Teatr jest na cenzurowanym, nie tylko ten szkolny. To co odbywa się w teatrze, jest uważane za groźne i niebezpieczne. Przykładów nie trzeba daleko szukać.
Zmiana dyrekcji w Teatrze Polskim we Wrocławiu i w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Po zmianie kierownictwa Teatr Polski we Wrocławiu z jednej z najlepszych scen polskich zmienił się teatralny grajdołek. Podobny los, niestety, może spotkać również Teatr Stary. Teatr nie ma skłaniać do refleksji i prowokować. Jego funkcja powinna się sprowadzać do wesołej, bezrefleksyjnej rozrywki dla znudzonego mieszczucha. A te moje utyskiwania na temat trudności z prowadzeniem szkolnego teatru? Śmiechu warte.
Joanna Hulanicka