Postaw na edukację

13.09.2019

Trudna zmiana

Czyli czapki z głów przed nauczycielami

Trudna zmiana

Na początku lipca z ciężkim sercem i na drżących z przejęcia nogach poszedłem sprawdzić, czy mój syn dostał się do wybranego przez siebie liceum. Nie było to co prawda liceum wymarzone, ale tylko dlatego, że Antek nigdy tak naprawdę o żadnej szkole nie marzył. Na pewno jednak była to szkoła pierwszego wyboru i jak się również okazało – ostatniej szansy, bo do dwóch innych wybranych przez siebie placówek się nie dostał, o czym już wówczas z żoną wiedzieliśmy. Co tu dużo mówić, zadecydował brak doświadczenia (a skąd mieliśmy je mieć?) i związane z tym błędy strategiczne. Zamiast wybrać licea sytuujące się nieco poniżej naszych oczekiwań, wybraliśmy takie, do których dostanie się graniczyło z cudem, zwłaszcza w sytuacji, kiedy do szkół średnich szturmowały dwa roczniki absolwentów. No cóż…  

Kiedy zatem już w liceum pierwszego wyboru (i ostatniej szansy!) dopchałem się do list wywieszonych w gablotach, zacząłem nerwowo przelatywać wzrokiem po wypisanych tam nazwiskach. Po pierwszym czytaniu pociemniało mi w oczach, bo nazwiska mojego dziecka (i mojego również) nie znalazłem. Przystąpiłem więc do powtórnego czytania, nieco bardziej uważnego. Przecież musi tam być, do jasnej Anielki! Ale niestety nie było.

Drżące nogi zrobiły się miękkie jak z waty i niechybnie osunąłbym się w stanie nieprzytomnym na kamienną podłogę, gdyby z odrętwienia nie wyrwał mnie spokojny głos Antka:

– Tato, patrzysz na niewłaściwą listę. Tam są ci, którzy się nie dostali. Ja zostałem przyjęty.

– Uff!!! – odetchnąłem z wyraźną ulgą i, nie kryjąc radości, objąłem syna żelaznym uściskiem, bo siły nieoczekiwanie mi wróciły.

– Spokojnie, tato! – zmitygował mnie syn. – Jak mnie udusisz, to Bóg jeden wie, gdzie się będę uczył.

– Niby racja – przyznałem nieco skonfundowany.

Antek nie miał co prawda wymarzonej szkoły, ale w tej niewymarzonej szkole był w wymarzonej klasie – politechnicznej. Matematyka na egzaminie poszła mu w miarę przyzwoicie (dostał 100%), więc trudno się tym preferencjom dziwić. Ogarnął mnie błogi nastrój. Mogliśmy już z czystym sumieniem wyjechać na urlop.

Ta błogość jakiś czas się utrzymywała, ale im było bliżej do końca wakacji, tym większy ogarniał nas niepokój. Doniesienia prasowe z edukacyjnych frontów nie nastrajały optymistycznie. Nauczyciele alarmowali: w szkołach będą przeludnione klasy, zatłoczone korytarze, trudno się będzie dopchać do toalety, a obiady – jeśli uda się zachować stołówkę, bo może trzeba będzie ją zamienić na salę lekcyjną – będą wydawane już przed południem. Zbyt duża liczba uczniów będzie również skutkować tym, że część szkół przejdzie na system dwuzmianowy. Lekcje zaczynać się będą bladym świtem, a kończyć – późnym wieczorem. Zajęcia będą się odbywały nie tylko w klasach, ale również na korytarzach, w szatniach i schowkach na narzędzia. Poza tym zabraknie nauczycieli, którzy masowo odchodzą z zawodu. Zważywszy na to, jak niegodziwie się ich wynagradza, trudno się tym decyzjom dziwić. A ci, którzy w szkole zostaną, będą zapewne przemęczeni i sfrustrowani. I co gorsza będą, choćby nieświadomie, przelewać tę frustrację na uczniów.

Kiedy więc przyszedł wrzesień, spodziewaliśmy się najgorszego. Antoni nie należy do osób zbyt wylewnych, ale mimo to staraliśmy się wydusić z niego maksimum informacji.

– Ile masz osób w klasie? Pewnie 40?

– Nie. 23.

–  A lekcje kończysz pewnie o 19.00?

– Nie, najpóźniej o 16.00. Ale to tylko raz w tygodniu. W inne dni wcześniej.

– Nauczyciele pewnie sfrustrowani, co?

– Nie, dlaczego? – obruszył się Antek. – Wszyscy są mili, uśmiechnięci. Fajnie prowadzą lekcje. Są naprawdę w porządku!

Zdziwiliśmy się nieco, bo nasz syn raczej nie szermuje komplementami, a tu masz! Słowo „w porządku” to w jego ustach komplement najwyższej wagi. Okazało się nawet, że pan od EDB (edukacja dla bezpieczeństwa) jest na tyle w porządku, że Antek żałuje, że ma z nim tylko jedną lekcję w tygodniu! W porządku jest również pani od angielskiego („Wyobraź sobie, że pani mówi do nas na lekcjach po angielsku!”), od polskiego, od fizyki, od historii i, rzecz jasna, pani od matematyki, która jest wychowawczynią klasy.

Zachwyty nad matematyczką podziela również moja żona, która miała okazję uczestniczyć w pierwszej wywiadówce. Wychowawczyni sprawiała wrażenie osoby zarówno kompetentnej, z pasją i energią podchodzącej do swoich zawodowych obowiązków, jak też niepozbawionej wyrafinowanego poczucia humoru. W każdym razie na wywiadówce było dość wesoło (zapowiedziałem już w domu, że idę na następną).

I o czym to wszystko świadczy? Bynajmniej nie o tym, że reforma edukacji się udała, a alarmujące doniesienia prasowe to jedynie antyrządowa propaganda, niechętna dobrej zmianie. Nie jest to też laurka dla minister Anny Zalewskiej, która z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zamieniła Warszawę na Brukselę. W szkole mojego syna w klasach nie ma po czterdzieścioro dzieci i nie pracuje się na dwie zmiany, bo po prostu w wakacje dobudowano tam… dwa dodatkowe piętra. A nie każda szkoła mogła sobie na taką rozbudowę pozwolić.

Niestety, sytuacja w wielu polskich szkołach jest taka, jakiej się wcześniej spodziewano. Przepełnione klasy, zajęcia na korytarzach, praca na dwie zmiany, problemy z kadrą.

Ale nauczyciele, wbrew kłodom, które rzuca się im pod nogi, po prostu robią swoje. Z pasją i zaangażowaniem prowadzą swoje lekcje, nie zważając na bałagan, który im zafundowano.    

I nie sądzę, żeby szkoła mojego syna była pod tym względem wyjątkowa. Ba, jestem przekonany, że nie jest.

Chapeau bas!

Paweł Mazur


 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.