Postaw na edukację

05.08.2022

Tylko lekarz specjalista zwalnia z wuefu

Czy to dobry sposób na skłonienie dzieci do aktywności fizycznej?

Tylko lekarz specjalista zwalnia z wuefu

Minister sportu Kamil Bortniczuk zelektryzował opinię publiczną stwierdzeniem, że aż 30 proc. dzieci nie uczestniczy w zajęciach wychowania fizycznego (chyba te dane są nieco przesadzone, ale mniejsza z tym). I prędko znalazł przyczynę: aby zostać zwolnionym z lekcji wuefu, wystarczy zaświadczenie od lekarza rodzinnego. Dlatego od teraz takie zaświadczenie będzie musiał wystawić lekarz specjalista (ewidentnie umknęło panu ministrowi, że medycyna rodzinna to też specjalizacja; mam znajomą lekarkę rodzinną, to wiem). Czy dzięki takiemu obostrzeniu zwiększy się liczba dzieci uczestniczących w lekcjach wuefu? Nie sądzę. Może zamiast tego warto zastanowić się nad formułą tych zajęć i sposobem oceniania uczniów?

Powiedzieć, że w szkole podstawowej nie przepadałem za lekcjami wuefu, to powiedzieć niewiele lub zgoła nic. Ja tych lekcji nienawidziłem, nie cierpiałem i po prostu się ich bałem (zmieniło się to diametralnie w szkole średniej, ale o tym później). Mój pierwszy wuefista z podstawówki był osobą o osobowości psychopatycznej. Wtedy nie znałem jeszcze tego słowa, ale teraz tych jego predyspozycji psychicznych jestem pewien. Drwił, zawstydzał, ośmieszał publicznie dzieciaki, które miały problem z poprawnym wykonaniem fikołka (przepraszam, przewrotu w przód) lub skoku przez skrzynię.

Pamiętam, że w piątej bodaj klasie zapisałem się z kilkoma chłopakami na judo. Na tych zajęciach, w ramach rozgrzewki, bawiliśmy się w dość oryginalnego berka. Mianowicie dwie osoby kłady się obok siebie na podłodze i z takich par, oddalonych od siebie o kilka metrów, tworzył się dość duży okrąg. Berek musiał dogonić uciekającą osobę, przeskakując przez leżące na podłodze osoby. Osoba uciekająca mogła się położyć obok którejś z par i wtedy inna osoba włączała się do zabawy. Któryś z chłopaków zainteresował tą zabawą naszego wuefistę i ten zgodził się ją zorganizować na lekcji. Na nieszczęście (moje) lekcja odbywała się nie na sali gimnastycznej, ale na tzw. sali rekreacyjnej. Była tam dość śliska podłoga, na której moje pseudo-adidasy (to były lata 80.) z trudem łapały przyczepność. No i stałem się obiektem drwin, bo nijak nie byłem w stanie dogonić uciekającej przede mną osoby. Wuefista był w siódmym niebie, mając tak wdzięczny obiekt do żartów. Ja wypluwałem płuca, próbując przy tym nie rypnąć na śliską podłogę, a nauczyciel drwił w najlepsze:

– Dawaj, Mazur, dawaj! Włóż w to trochę serca. Co, sadełko przeszkadza? Ha, ha, ha!

Klasa wybuchała na takie dictum głośnym rechotem, a ja modliłem się, żeby ta lekcja się jak najszybciej skończyła. Niestety, nie wiedzieć czemu, zegarek prawie stanął w miejscu. Czas biegł niezwykle leniwie, ale w końcu ta okropna lekcja dobiegła końca. Nikomu się oczywiście na zachowanie nauczyciela nie poskarżyłem, nie byłem też u sesji na psychologa, choć do dzisiaj to zdarzenie pamiętam. Nie wszystkie lekcje były takie traumatyczne, ale każda wiązała się dla mnie z dość dużym stresem i psychiczną niedogodnością.

Kolejny wuefista, który mi się trafił, był nieco lepszy. Nie wykazywał co prawda psychopatycznych skłonności, ale był zasadniczym służbistą, który uważał zajęcia wychowania fizycznego za jeden z najważniejszych przedmiotów w szkole, i pewnie ubolewał po cichu, że nie trzeba zdawać z niego egzaminu do szkoły średniej. Nie wiem, jak jest teraz, ale w moich szkolnych czasach dzieciaki, które były świetne z wuefu, miały niekiedy spore kłopoty z polskim i matematyką. I oczywiście często działało to też w drugą stronę. Zdarzało się więc, że uczeń, który miał od góry do dołu prawie same piątki, z wuefu dostawał tróję, przez co nie mógł otrzymać świadectwa z czerwonym paskiem. Tak było niestety często w moim przypadku. A że byłem w zasadzie jedynym uczniem w klasie, który takie świadectwo z czerwonym paskiem mógł dostać, moje wychowawczynie często szły do pana od wuefu po prośbie. Czasem coś wskórały, a czasem nie, więc nie zawsze ten czerwony pasek na moim świadectwie się pojawiał.

Moja sytuacja z wuefem zmieniła się diametralnie w szkole średniej. W liceum wuefistów miałem rewelacyjnych. Mieli świetny kontakt z uczniami, robili fajne i urozmaicone lekcje, do których się mocno przykładali. Widać było, że to jest robota, która ich bawi i nikt za karę ich w szkole nie trzyma. Byli co prawda wyrozumiali wobec fizycznych ułomności uczniów, ale też dość wymagający, na głowę broń Boże im wejść nie można było (zwłaszcza że jeden z nich miał ponad dwa metry). Na piątkę na świadectwie mógł liczyć uczeń, który nie tylko nie migał się od uczestnictwa w lekcjach wuefu, ale – co najważniejsze – solidnie się do nich przykładał. Nieważne, że może na początku nie umiał stanąć na rękach lub zrobić poprawnie przewrotu w tył. Ważne, że się starał. Że był zmotywowany. Że podejmował wysiłek, żebyś kiedyś na tych dwóch łapach stanąć. I zwykle stawał. Oczywiście żadnych śmichów-chichów na lekcji nie było. Jeden robi coś lepiej, drugi gorzej, to przecież normalne. Każdy był rozliczany jedynie z tego, ile wysiłku wkłada w wykonywane przez siebie ćwiczenia. I za ten wysiłek dostawał ocenę.

Zwykle jest tak, że uczniowie, którzy grają świetnie w kosza lub piłkę nożną, są hołubieni przez wuefistów i dostają oceny celujące z rozlicznika. Ale u nas tak nie było. Na przykład świetny koszykarz, który migał się od lekcji gimnastyki, które odbywały się raz w tygodniu na małej sali, mógł liczyć co najwyżej na czwórkę. Tu nie było żadnej taryfy ulgowej.

Ja w każdym razie w koszykówkę za dobrze grać nie umiałem, co nie przeszkodziło mi dostawać z wuefu na świadectwie piątki. Co tu dużo mówić, te lekcje sprawiły, że polubiłem aktywność fizyczną. I przez te wszystkie lata od skończenia szkoły praktykuję ją z większą lub mniejszą częstotliwością. Trudno mi się bez niej obejść.

Ale i teraz nie brakuje świetnych wuefistów. Moi synowie, kiedy chodzili do jednej z gdyńskich podstawówek, mieli lekcje z fantastycznym nauczycielem. Przyjaznym, sympatycznym, motywującym. W dodatku świetnym karateką, co niewątpliwie przysparzało mu autorytetu, ale z pewnością nie było jedyną przyczyną, dla której dzieci go uwielbiały. Czy ktoś chciałby się zwalniać z prowadzonych przez niego lekcji? Skąd! Te lekcje to była zabawa, frajda po kilku godzinach spędzonych w szkolnej ławce (lub przed tymi godzinami). Przepisy przepisami, ale i tak zawsze wszystko zależy od człowieka.   

Może warto zatem, zamiast utrudniać uczniom zdobycie zaświadczenia zwalniającego z lekcji wuefu, sprawić, by w ogóle nie chcieli się o nie ubiegać? Może kryteria oceniania tego przedmiotu powinny być nieco inne niż w przypadku matematyki, geografii czy języka polskiego? Ważne jest przecież, by dzieci były fizycznie aktywne i by tę aktywność polubiły, zwłaszcza że przecież sporo czasu spędzają przez komputerem czy komórką. Kolejny restrykcyjny przepis na pewno ich do takiej fizycznej aktywności nie skłoni.

Paweł Mazur

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.