Obiecuję, że o lekturach będzie ostatni raz. Przynajmniej do czasu, kiedy kanon nie zostanie zmieniony.
To, co do tej pory było tylko w moich przypuszczeniach, stało się właśnie faktem. Po raz pierwszy omawiałam z 7 klasą „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza. Do przeczytania lektury namawiałam na różne klasyczne sposoby – od motywowania („każdy wykształcony człowiek zna twórczość noblisty”, „znajomość kodów kulturowych będzie potrzebna w dorosłym życiu do uczestnictwa w kulturze”) do szantażu ( „czytajcie, bo będzie sprawdzian z treści”, „czytajcie, bo będzie na egzaminie”). No i nastał dzień omawiania. W związku z tym, że powątpiewałam w skuteczność moich metod perswazji i po to, by utrwalić treść książki, zaserwowałam uczniom cztery godziny filmu. Oglądali. Nawet z zaciekawieniem. Doszłam więc do wniosku, że możemy omawiać. Świat przedstawiony – cisza. Ważne wydarzenia historyczne – cisza. Schodzę zatem piętro niżej – kto był w kim zakochany. I co? Cisza. Wobec powyższego i w świetle przyszłorocznego egzaminu zrewidowałam metody nauczania. Podyktowałam uczniom do zeszytu pytania. Zawarłam w nich wszystko, co w lekturze ważne. Kazałam opracować w grupach. Najpierw usłyszałam prośbę o pozwolenie korzystania z Internetu. A co mi tam, niech korzystają.
I widzę, że piszą. Piszą i piszą. Sprawdzę, myślę, bo sprawa wydała mi się podejrzana. Okazało się, że przepisywali z Internetu co się dało, pierwsze lepsze hasła, choćby minimalnie pasujące do pytania. Trzeba więc było znowu zrewidować metodę. Dyktuję. Pytanie i odpowiedź. Jedyną słuszną. I zarządzam sprawdzian.
I czegóż się dowiedziałam – że akcja „Quo vadis” rozgrywa się w starożytnej Grecji. Bohaterem jest Prometeusz, a przemianę przeszedł Winicjusz – zmienił się ze zboczeńca w chrześcijanina. A zakochany był w… Lyrii. No i jeszcze autor. Oczywiście Żeromski na przemian z Mickiewiczem. I to wszystko po 9 lekcjach obcowania z lekturą. Gdy zarządziłam poprawę sprawdzianu, było już trochę lepiej. Na koniec zadałam pytanie – ile osób przeczytało tekst. Jedna. Na całą klasę – jedna.
Praca z takim tekstem to orka na ugorze. Uczniowie udają, że czytają. Ja udaję, że nie wiem, że oni nie przeczytali. Kształcenie kompetencji czytelniczych legło w gruzach. I nie pracuję z dziećmi z deficytami, żeby było jasne. Normalna młodzież.
Zmęczona potyczkami z „Quo vadis” wyjechałam na Kaszuby odpocząć. Sama. I już wypoczęta powoli wracam do domu. Niespiesznie prowadzę auto, podziwiam złotą polską jesień i – tu przyznam się do przestępstwa – odbieram telefon, bo dzwoni syn ósmoklasista. Nie pyta, gdzie jestem, nie wydaje dyrektyw, co mam mu kupić. O pytaniu, czy odpoczęłam, nie wspomnę. Syn jęczy, że „ Syzyfowych prac” przeczytać się nie da. Pobudzam więc komórki mózgowe w poszukiwaniu pomocy. Może audiobook? Spróbuj jeszcze raz i może się okaże, że to nie jest takie nudne. Niestety jest. Wracam do domu i polecam starą sprawdzoną przez moje dziecko metodę podziału liczby stron w lekturze na liczbę dni do przeczytania i próbujemy w ten sposób dobrnąć do końca. Syn jest raczej „matematyczny”, więc gdy strona skończy mu się w połowie zdania, wydaje na nie wyrok. Nie doczyta do końca. Limit wyczerpany.
Czy o takim czytelnictwie marzymy. Jakich czytelników pragnie wychować polska szkoła? Chyba takich, co w ogóle nie czytają. Wszak czytanie rozwija wyobraźnię, czyni nas bardziej wrażliwymi, mądrzejszymi, wykazującymi się empatią.
Ale taki model Polaka, patrząc na listę lektur, chyba nie jest nikomu potrzebny.
Joanna Hulanicka