W pociągu, w autobusie, w sklepie, w kinie (w teatrze na szczęście jeszcze nie, przynajmniej nie na widowni), na ulicy, w parku, w urzędzie. Uczniowie, studenci, robotnicy, matki z dziećmi (i bez dzieci też), urzędnicy, sprzedawczynie, handlowcy, kierowcy, klasa średnia i wyższa, inteligenci w pierwszym i drugim pokoleniu, a także ci spauperyzowani. Wszyscy klną na potęgę!
Powszechnie przyjęło się, że przeklina się w celu rozładowania emocjonalnego pobudzenia oraz po to, by dać wyraz rozbuchanym emocjom i je nieco podkreślić, ale ten sposób ich użycia już dawno odszedł do lamusa. Teraz przekleństwa nie mają związku z emocjami, które przeżywamy.
Takie słowa jak odejść, powiedzieć coś, zdenerwować się, oszaleć, zmęczyć się, wykonać mają swoje wulgarne synonimy, których używamy również, kiedy jesteśmy spokojni i zrelaksowani. Dlaczego? Mam na ten temat swoją osobistą hipotezę. Cofnijmy się zatem nieco w przeszłość.
Chodziłem do całkiem przeciętnego liceum w niewielkim, choć bardzo turystycznie atrakcyjnym mieście. I nie przypominam sobie, aby w moim liceum się przeklinało. W latach 80. struktura społeczna naszego kraju wyglądała zupełnie inaczej niż obecnie. Maturę miało dwadzieścia kilka procent społeczeństwa, a studia wyższe zdaje się 6 czy 7 procent. Czuliśmy zatem, że przynależymy do jakiejś niewielkiej grupy i musimy się zachowywać w odpowiedni dla tej grupy sposób. Że musimy podkreślić nasz społeczny status. Posługiwanie się ładną, poprawną polszczyzną było więc czymś oczywistym. Rzecz jasna do tej polszczyzny wkradał się język młodzieżowy, ale przekleństwa nie miały tam wstępu. Oczywiście sam język nie załatwiał sprawy. Trzeba było czytać wartościowe książki, oglądać dobre filmy, słuchać odpowiedniej muzyki, bo takie rzeczy wypadało robić w tamtych czasach szanującemu się licealiście.
Dostanie się na studia powodowało, że człowiek trafiał do jeszcze węższej grupy społecznej. Z grubsza wiadomo było, co wypada inteligentowi, a co nie, a kląć na pewno nie wypadało. Jeden z moich wykładowców mawiał co prawda, że nikt tak dobrze nie klnie jak poloniści, lecz z tej umiejętności naprawdę nie korzystaliśmy. Przekleństwa, jeśli się pojawiały, to jedynie na zajęciach z poezji współczesnej (jak słynna fraza z wiersza Andrzeja Bursy pt. Sobota, czyli: „mam w dupie małe miasteczka”). Oczywiście, gdy ma się 20 lat, robi się różne głupie i niepoważne rzeczy. Jednak imprezy, choć nieco szalone, dalekie były od wulgarności, również tej przejawiającej się w języku.
Ale świat szedł do przodu. Polska się zmieniała. W latach 90. święciła u nas triumfy ideologia liberalna i to w dość skrajnej postaci. Musisz być zaradny. Musisz być operatywny. Musisz być twardy. Musisz iść ostro do przodu, bo twój los jest w twoich rękach. Jeśli sam o siebie nie zadbasz, nikt się o ciebie nie zatroszczy.
Bohaterem masowej wyobraźni przestał być wrażliwy inteligent z filmów Zanussiego czy odważny robotnik z filmów Wajdy, a stał się nim cyniczny ubek Franz Mauer z Psów Pasikowskiego. Pamiętam, jaki szok wywołał ten film. I jaką fascynację głównym bohaterem!
Zmieniła nam się rzeczywistość, zmienił się też język. Miękkość, wrażliwość, koncyliacyjność, niepewność – to nie były cechy, którymi należało się afiszować, bo to narażało w tym nowym świecie na klęskę. Pamiętam, jak po studiach zacząłem pracę w lokalnym oddziale pewnego ogólnopolskiego dziennika. Tam nikt nie używał normalnego języka! Nawet jeśli mówił, że już idzie do domu, to musiał użyć w tym krótkim zdaniu choćby jednego przekleństwa. Taki to był sznyt, do którego każdy się dostosowywał. Życie to nie była zabawa dla rozedrganych wrażliwców, a używanie przekleństw pozwalało skutecznie przykrywać słabe strony.
Czy od lat 90. coś się zmieniło? Chyba nie. W naszym świecie nadal w cenie są twardość, przebojowość, cynizm i buta. Na przykład w starciu przedwyborczym Rafała Trzaskowskiego i Radosława Sikorskiego zwolennicy drugiego kandydata podkreślają, że to właśnie on będzie idealnym prezydentem, bo w dzisiejszych czasach trzeba być twardym i przebojowym, a tej cechy Trzaskowskiemu, któremu przypisuje się koncyliacyjność i otwartość, rzekomo brakuje. Druga strona sceny politycznej bierze z kolei pod uwagę wystawienie do wyścigu o fotel prezydencki Przemysława Czarnka, przy którym Sikorski to łagodny baranek. Gra się zatem na twardości również politycznie.
Pomyślałem, że może jestem ciut przewrażliwiony. Że może pechowo wsiadam do pociągów i autobusów, w których jadą akurat osoby przeklinające i na takie same osoby trafiam na ulicy. Ale w internecie natknąłem się na wyniki ankiety (czy nawet badania), którą przeprowadziła e-platforma do nauki języków obcych Preply. Z badania wynika zatem, że młodzi Polacy przeklinają zdecydowanie częściej i chętniej niż starsi (osoby w wieku od 16 do 24 lat – 27 razy dziennie, a osoby w wieku od 35 do 44 lat – tylko 12 razy dziennie). Najczęściej przeklina się w Polsce w Gdyni (średnio aż 31 razy dziennie), a najrzadziej w… Częstochowie (tylko 10 razy dziennie).
Co ciekawe i zatrważające jednocześnie – aż 62 proc. Polaków nie ma nic przeciwko używaniu przekleństw (sic!). Mniej tolerancyjni wobec używania słów zaczynających się na k, p, ch i jeszcze kilka innych liter są jednak osoby starsze (powyżej 55 roku życia).
Jest jakieś wyjście z tej sytuacji? Chyba tylko chodzenie w słuchawkach na uszach. Choć w moim wypadku jest to rozwiązanie mało skuteczne. Mam w domu dwóch nastolatków…
Paweł Mazur