Kiedy już pani minister od edukacji ogłosiła, że gimnazjów nie będzie, a nie, przepraszam, tak nie powiedziała – mówiła, że gimnazja będą wygaszane, tak jakby się paliły i trzeba je było zalać wodą. W każdym razie kiedy już to ogłosiła, to wszyscy zaczęli zadawać mi w kółko jedno pytanie:
– Cieszysz się, Wojtusiu, że zostaniesz dwa lata dłużej w podstawówce?
Zadawali to pytanie, ale wcale nie byli ciekawi mojej odpowiedzi.
Babcia Marianna, która zadaje tylko takie pytania, na które zna odpowiedź (a w swoim mniemaniu zna odpowiedzi na wszystkie pytania), oczywiście wiedziała, że się cieszę, bo przecież w gimnazjach – tak przynajmniej czytała w prasie, takiej kolorowej, z obrazkami – dzieją się rzeczy straszne, po prostu ruja i poróbstwo. Nie bardzo wiem, co te słowa znaczą, ale z tonu babci można było wywnioskować, że tylko cudem mógłbym z takiego gimnazjum ujść z życiem. Więc muszę się cieszyć. Nie mam innego wyjścia.
Dziadek Stanisław uważał z kolei, że się nie cieszę, bo gimnazja się sprawdziły, o czym świadczą międzynarodowe badania PISA (chyba dobrze zapisałem?), w których polscy 15-latkowie uzyskali znakomite wyniki. I gdybym poszedł do gimnazjum, to też mógłbym takie znakomite wyniki uzyskać, dajmy na to w następnym badaniu PISA. I wówczas dziadek byłby ze mnie bardzo dumny, a tak raczej nie będzie.
Wujek Tadek też uważał, że się nie cieszę, bo przecież jak można się cieszyć z jakiejkolwiek zmiany, którą wprowadziła nowa władza. Trzeba być chyba… W każdym razie skończonym i dalej w tym duchu. Co wujek Tadek zrobiłby z tymi, którzy się z takich zmian cieszą, też nie będę pisał, bo to zbyt drastyczne. Nawet dla miłośnika horrorów, za jakiego się uważam.
Ciocia Halina w ogóle nie wiedziała, że są w Polsce jakieś gimnazja, które będą likwidowane, o, przepraszam – wygaszane. Zadała mi to pytanie, bo uważała, że po prostu tak wypada. Z każdej odpowiedzi byłaby w równym stopniu zadowolona. Z braku odpowiedzi również, więc podrapałem się tylko w głowę, robiąc głupawą minę, a ciocia pogłaskała mnie po policzku i powiedziała poufale:
– Najważniejsze, żebyśmy zdrowi byli. Ot co!
A rodzice? Wiedzieli, że nie ma sensu mnie o to pytać, bo cóż ja mogę na takie pytanie odpowiedzieć? Nie lubię szkoły, ale nie lubię też zmian, więc z tego powodu pozostanie w tej samej szkole dwa lata dłużej będzie dla mnie lepsze. Ale z drugiej strony zmiana środowiska i kolegów mogłaby mnie wyrwać z tego szkolnego marazmu. Może w gimnazjum byłbym szczęśliwszy? I miałbym więcej ochoty do nauki? Bóg jeden wie (ale pewnie mi nie powie). W każdym razie czekałem bez specjalnego utęsknienia, ale też bez strachu, na rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Większych zmian się nie spodziewałem, ale okazało się, że wcale tak różowo w siódmej klasie nie jest. Ale po kolei.
Przede wszystkim okazało się, że większość osób z mojej klasy przeniosła się do innych szkół. Nie powiem, że wszystkich w klasie jednakowo lubiłem, ale znaliśmy się w zasadzie od dziecka, tzn. od przedszkola, bo dziećmi chyba jeszcze jesteśmy (takiego zdania są przynajmniej moi rodzice). Generalnie wszyscy byli znośni, a niektórzy nawet fajni lub bardzo fajni. Można się było z nimi powygłupiać na przerwie, ale też pogadać o książkach. A teraz z dawnej klasy zostało nas siedem osób, czterech chłopaków i trzy dziewczyny. I połączono nas oczywiście z inną klasą, taką niezbyt przyjemną, moim zdaniem.
Dowód? Proszę bardzo. Siedzę sobie na przerwie pod ścianą i czytam Departament XIX.
Jeden z moich nowych kolegów podchodzi i pyta zdziwiony:
– Co robisz?
– Czytam, nie widać?
– Lekturę? – pyta tamten.
– Nie – odpowiadam spokojnie.
A tamten drze japę na cały korytarz i puka się w czoło, że ja niby jakiś kretyn jestem, bo czytam książkę z własnej nieprzymuszonej woli! Dramat jakiś.
A propos lektur. To też dramat niestety. Ja jestem przyzwyczajony do wielostronicowych książek, więc jakoś sobie radzę, ale ktoś, kto nie czyta książek dla przyjemności, pewnie szybko przy tych lekturach wymięknie. Zmęczyłem jakoś Latarnika, bo krótki, teraz męczę się z Zemstą. Rodzice zaoferowali się nawet, że mi tę Zemstę przeczytają na głos, z podziałem na role, ale tata pewnie by się wygłupiał (uważa się za dowcipnego, nie wiedzieć czemu) i nic by z tego nie wyszło. Już jakoś sobie z tym sam poradzę.
Ale kurczę blade (tak chyba się mówiło w czasach mojego ojca?), dlaczego nie mogą nam dać jakichś ciekawszych, współczesnych książek do czytania, tylko te starocie? W podstawówce dzieciaki powinny czytać książki, które są dla nich ciekawe, a tak zwaną historię literatury (czy jak tam się na to mówi) powinno się przerabiać (straszne słowo) później, np. w ogólniaku. Takie jest moje zdanie.
Jeszcze o moich nowych kolegach z klasy. Rzecz nie rozbija się o to, że my czytamy, a oni nie. W szatni po wuefie ci nowi zachowują się jak dzikusy. Na przykład bierze taki jeden swoje spodnie i wali nimi każdego, kto mu podejdzie pod rękę. Ja ćwiczę kung-fu, więc się ich nie boję. Dałem kiedyś jednemu w łeb i już mnie nie zaczepiają. Ale innym nie przepuszczają. Staramy się jakoś przed nimi wspólnie bronić, ale nie zawsze się to udaje.
Co ciekawe, nasze dziewczyny z tymi nowymi dziewczynami się szybko dogadały i nawet się kumplują. Ale z chłopakami nie da rady. Te dwa lata trzeba będzie jakoś wytrzymać, choć nie będzie to łatwe.
Druga sprawa. Liczba lekcji. Codziennie mam ich 7 albo 8! Tylko raz w tygodniu 6. Tornister już dwa razy mi się rozpruł od tych ciężarów, które dźwigam. Któregoś razu mama niosła mój tornister od przystanku do domu i następnego dnia ledwo wstała z łóżka. Bo tak ją bolał kręgosłup! Za dwa lata to ja będę jakiś wykrzywiony. Pewnie absolwentów 8-klasowej podstawówki będzie można poznać po tym, że będą łazili tacy powykręcani od tych ciężkich tornistrów.
A jak jest dużo lekcji, to jest dużo prac domowych. Ja już w zasadzie nie łapię, który nauczyciel co mi zadaje. Do części przedmiotów nie mamy zeszytów ćwiczeń, dostajemy jakieś masy kserówek, które gubię albo nie wiem, co przypasować do czego. Tego jest tak dużo, że i tak się tego nie da zrobić.
Widziałem, że dziewczyny zawiązały komitywę. Ściągają te zadania od siebie nawzajem i wówczas nie dostają jedynek. Ale chłopakom jakoś nie idzie z założeniem takiej spółki.
Ja popołudniami chodzę na kung-fu, kilka razy w tygodniu wracam wieczorem do domu, bardzo zmęczony. Od czasu do czasu chciałbym się też spotkać z kumplami na podwórku (z dziewczynami też, bo kilka z nich jest naprawdę spoko). Odpuściłem więc odrabianie prac i w efekcie obrywam pałę za pałą. Ku rozpaczy moich rodziców, którzy straszą mnie (zwłaszcza tata), że jak się nie wezmę do nauki, to nie dostanę się do żadnego dobrego liceum.
– Zostaniesz zbrojarzem-betoniarzem albo operatorem wózków widłowych – krzyczy czasem tata, któremu zależy, żebym dostał się do dobrego ogólniaka.
Ja udaję, że nic mnie to nie obchodzi, mogę być i zbrojarzem-betoniarzem, zawód jak każdy inny. Ostentacyjnie kończę więc dyskusję, trzaskając drzwiami od mojego pokoju. Ale tak naprawdę to się boję. Kiedy skończę podstawówkę, chętnych do liceów będzie dwa razy więcej niż obecnie. Będziemy musieli bić się o miejsce z absolwentami wygaszanych gimnazjów. Obawiam się, że nie dam rady. I od tego strachu chyba czasem choruję. Zwykle w niedzielę pod wieczór dopada mnie kaszel i stan podgorączkowy. A w poniedziałek już jestem zdrowy, pod warunkiem, że rodzice zostawią mnie w domu i nie każą iść do szkoły. Tata twierdzi, że to szkolna fobia. Pewnie ma rację. Rodzice zaproponowali mi, że może bym zmienił szkołę. Ale ja nie chcę.
Dlaczego? Bo w innej będzie jeszcze gorzej.
Opowieść Wojtka spisał
Paweł Mazur
ciekawy bardzo ciekawy
Jakoś z coraz mniejszym zainteresowaniem czytam te Państwa wpisy. Może dlatego, że stały się zbyt jednostronne?
Nie bardzo rozumiem ideę tego tekstu. Skoro klasa się rozpadła i połączono ją z jakąś inną, gorszą – to w sumie stało się to, co stałoby się w gimnazjum. (Swoją drogą nie słyszałem o takim przypadku). Różnice programowe też nie są jakieś rewolucyjne. W gimnazjum można by było kupić dokładnie tyle samo ćwiczeń i też otrzymywaliby „kserówki”. W gimnazjum nie było prac domowych?
Dzieci mają dużo lekcji? OK – ale co w tym złego?
Dzieci czytają Zemstę? OK – ale co w tym złego?
Naprawdę chcecie mi wmówić, że chętniej czytaliby inne książki? I dowiedzieliby się więcej o polskiej kulturze szlacheckiej? Czy dzieci czytają teraz panią Cherezińską?
Czy ktoś mi powie po co powstał ten tekst?
Tekst powstał po to, aby pokazać jak w zreformowanej podstawówce czują się siódmoklasiści. A że głos Wojtka nie jest odosobniony, wystarczy zerknąć do doniesień prasowych. Dzieci czują się zbytnio obciążone, skarżą się, że mają za dużo lekcji i za dużo prac domowych, że wreszcie nie mają czasu na rozwijanie swoich pozaszkolnych zainteresowań.
Czy te uczucia różniłyby się czymś, gdyby poszły do gimnazjum? Co to wszystko ma wspólnego z reformą – tego nie rozumiem, a nie uczuć.
Jakoś nie pamiętam rocznika, który miałby w mniemaniu uczniów za mało (albo w sam raz) lekcji i zadań domowych, a za dużo wolnego czasu. Do tego średnio wierzę, że ten czas chcą mieć, by rozwijać swoje zainteresowania (w naszym szlachetnym rozumieniu). Akurat ci uczniowie ten czas zawsze znajdują. O ile to są ich zainteresowania, a nie rodziców.
Dodam może jeszcze ad vocem (i żeby podkreślić mocniej, że wpis nie był jedynie głosem rozpieszczonego i leniwego dziecka), że sprawą zbyt dużych obciążeń siódmoklasistów zajął się rzecznik praw dziecka Marek Michalak.