Postaw na edukację

27.03.2020

Zdalne nauczanie a dziecko

Bo uczeń to zwykle jednak dziecko

Zdalne nauczanie a dziecko

Jerzy Cieślikowski, badacz folkloru dziecięcego, w swojej książce Wielka zabawa opowiadał się za trafną, a jednocześnie najkrótszą z możliwych „definicją” dziecka. Jest to definicja czynnościowa: dziecko się bawi. Nasz badacz folkloru nie był osamotniony w takim podejściu do rozumienia roli zabawy w życiu dziecka. Jego stanowisko jest zgodne chociażby z tym, co o roli zabawy w kulturze napisał Johan Huizinga w odniesieniu do psychologii człowieka w ogóle, czy ze stanowiskiem Éduarda Claparède’a dotyczącym psychologii dziecięcej („dziecko jest po to, żeby się bawić”). Wszyscy ci badacze zgodnie twierdzili, że kultura zrodziła się z zabawy. Huizinga mówił, że zabawa jest pierwotniejsza od kultury, a na przykład niemiecki badacz Leo Frobenius głosił, że kultura zaczyna się jako zabawa, nie z zabawy, ale w zabawie.

Żaden z nich nie zająknął się przy tym na temat nauki, a zwłaszcza szkoły. Na przykład Cieślikowski nie pokusił się o zdefiniowanie dziecka w taki sposób „dziecko się uczy” albo „dziecko jest nauczane”. Huizinga nie zatytułował swojej książki Homo discit ani tym bardziej Homo scholar. Claparède nie twierdził, że „dziecko jest po to, żeby się uczyło”, ani że „dziecko jest po to, żeby je uczyć”. I wreszcie Frobenius nie głosił, jakoby „kultura zaczynała się w trakcie uczenia się (lub nauczania)”.

Może to i zastanawiające, ale co z tego? Huizinga, Claparède i Frobenius urodzili się jeszcze w XIX wieku! Cieślikowski co prawda w XX, ale zaraz na początku. Jakieś przedpotopowe bajania i niedzisiejsze mrzonki. Teraz mamy wiek XXI i nie musimy słuchać (a tym bardziej czytać) klasyków kulturoznawstwa, psychologii i pedagogiki. Wystarczają nam wytyczne urzędników. A te wytyczne mówią jasno: dziecko ma się uczyć i ma być uczone. Jeśli nie w szkole to zdalnie.

Urzędnicy nie potrzebują zewnętrznego wsparcia – uczonych, autorytetów, nauczycieli, rodziców, uczniów. Tak na dobrą sprawę urzędnikom najbardziej przeszkadzają ludzie. Zawsze są najsłabszym ogniwem każdego światłego rozporządzenia. W rozporządzeniu na przykład napisze się jasno i klarownie, że nauka ma się odbywać zdalnie, przez internet. (Jak to pięknie napisane, prawda?) A tu zaraz odzywają się głosy nieprzewidywalnego czynnika ludzkiego – a to, że nie każdy ma ten cały internet albo że jeden komputer na trójkę rodzeństwa (a jak nawet jest w domu internet, to są zakłócenia), albo że po paru godzinach wytraca się miesięczny limit, albo że sieć nie wytrzymuje obciążenia, albo że darmowe programy do komunikacji są niewydolne, zacinają się i skrzeczą, a płatne są… płatne. A to znowu, że się nie umie obsługiwać narzędzi do edukacji zdalnej. A przecież w rozporządzeniu jest jasno napisane, że nauka ma się odbywać zdalnie, więc po co ta drobiazgowość, te narzekania. Jak ma, to ma i kropka. „Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi”.

To znowu się odzywają ci od zdrowego trybu życia, że przed monitorem dwunastolatek niby może tylko dwie godziny dziennie. A w rozporządzeniu przecież jasno stoi, że nauka zdalna przez internet ma się odbywać w zgodzie z zasadami BHP. Więc o co to larum? Przecież jest napisane, że w zgodzie. Albo że niektóre dzieci pracują wolniej, że mają opinię z poradni, że wymagają dostosowania. A przecież w rozporządzeniu jest napisane, że z uwzględnieniem tych potrzeb. No, ludzie! Czytać ze zrozumieniem.

I uczyć, uczyć, uczyć (a dzieci: uczyć się, uczyć się, uczyć się) – zgodnie z podstawą programową! To znowu się odzywają ci mądrale od perspektywy i tempa. W jakiej perspektywie? Czy przygotować się na miesiąc czy na trzy miesiące takiej pracy? W jakim tempie uczyć/uczyć się? A przecież w rozporządzeniu jak byk stoi… No, może to akurat nie stoi.

A co z zabawą? Prawda o dzieciach jest taka, że się bawią. Nawet gdy w XIX-wiecznych fabrykach włókienniczych zaganiano je do roboty, to w tym całym znoju znajdowały sekundy na zabawę. Nawet gdy się gagatka ustawi za karę do kąta, to znajdzie jakiś pomysł. Choćby to, że będzie dla zabawy tak długo kręcić guzikiem u spodni, aż go ukręci. Dzieci, nawet przymuszone do nauki (a szkoła to przymus), znajdą sposób, żeby się bawić. Skąd się biorą szkolne żarty, przeszkadzanie na lekcji, głupie dowcipy, końskie zaloty, plucie plasteliną przez rurkę od długopisu, przysznurowywanie butów kolegi do krzesła, podkładane pod siedzenie pinezki, rycie cyrklem po blacie biurka, bujanie się na krześle, lizanie soli na chemii, pstrykanie z gumki w koleżankę z ławki z przodu, pisanie liścików, dorysowywanie wąsów Nałkowskiej, granie pod ławką w wisielca, bekanie…?

Z potrzeby zabawy.

Toteż i przy zdalnym nauczaniu uczniowie znajdą sobie na nią czas. Niezgodnie z rozporządzeniem, ale za to zgodnie z ustaleniami nieboszczyków Huizingi, Claparède’a, Frobeniusa, Cieślikowskiego i innych. Na przekór uczeniu się, obok, w opozycji. Bo nikt z twórców rozporządzenia nie pomyślał, że oto jest idealny moment, żeby wykorzystać wolny czas uczniów na zabawę – tylko taką mądrzejszą niż zwykle. Z poznawaniem świata w bonusie.

Ryszard Bieńkowski


Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.