Chrzest Mieszka – nie Polski, bo Polski jeszcze wcale nie było – to jeden z najważniejszych dla nas faktów dziejowych. Wokół tego wydarzenia narosło jakieś rojowisko mitów, mgławica wyobrażeń, nierzadko bardzo naiwnych. I oczywiście chmara stereotypów, które nawarstwiały się przez stulecia i, pomimo między nimi sprzeczności, zamieszkały na dobre w naszych głowach, w naszej świadomości czy też podświadomości zbiorowej.
W wypadku tego ważnego i symbolicznego aktu niewiele mamy rzeczy pewnych. Prawie nic zgoła. Paradoks to niezwykły!
Pewny jest oczywiście sam chrzest księcia Polan, jego najbliższego otoczenia i drużyny, jakiejś wreszcie garstki lokalnych zarządców i możnowładców, jakiejś części mieszkańców kilku „stołecznych” grodów (Ostrowa Lednickiego, Giecza, Poznania, Gniezna…). Ale już sama data tego wydarzenia jest przybliżona. Wnioskuje się ją dopiero z powstałych mniej więcej po półwieczu zapisków niemieckiego kronikarza Thietmara oraz z Kroniki polskiej Galla Anonima, piszącego przecież – bagatela! – po stu pięćdziesięciu latach od samego chrztu. Wnioskuje się, podkreślam, tylko wnioskuje. Historycy podają daty doprawdy różne: 960, 964, 965, 967, no i właśnie 966 rok. Lepiej byłoby zatem mówić, że polański książę ochrzcił się „około 966 roku”. Ale cóż, potoczność nasza potrzebuje „twardych faktów” i „twardych dat” równie mocno co świeżych bułeczek.
Nie znamy też kolejności zdarzeń. Jedni historycy utrzymują (m.in. za biskupem Thietmarem czy też Rocznikiem świętokrzyskim dawnym), że chrzest Mieszka nastąpił po ślubie z czeską Dobrawą, inni (m.in. za kronikami Galla oraz Wincentego Kadłubka), że stało się to przed zaślubinami książęcej pary. A to oczywiście wiąże się ze sporami o miejsce, w którym nasz władca wstąpił – zgodnie ze zwyczajem zupełnie nagi – do misy chrzcielnej. Część kronikarzy i historyków mówi bowiem, że stało się to w Poznaniu, inni obstają przy Gnieźnie, inni jeszcze przy Ratyzbonie.
Ja natomiast przychylam się do wersji przyjmowanej przez tych, którzy widzieliby miejsce owego doniosłego aktu na Ostrowie Lednickim. Wyspa ta, po pierwsze, mimo że do dzisiaj dotrwały tam jedynie skąpe pozostałości palatium, kościoła i obwarowań, robi ciągle niebywałe, wręcz mistyczne wrażenie (a w X stuleciu miejsce to, ze wszystkimi swymi budowlami i dwoma wielkimi mostami musiało robić wręcz porażające wrażenie). Po drugie, tam właśnie, w ruinie Mieszkowego palatium, archeolodzy odkryli dwa spore baseny chrzcielne. Gniezno wykluczam z tego względu, że był to wówczas ważny i czynny jeszcze po chrzcie księcia ośrodek kultu pogańskiego, z którym ów pragmatyczny władca nie chciałby, jak się wydaje, wchodzić w zbyt ostry konflikt. Poznań z kolei był, i owszem, grodem ważnym, ale raczej nadgranicznym, co zaś do odkrycia tam pozostałości misy chrzcielnej nie ma pewności. Ratyzbona wreszcie nie znajduje potwierdzenia w żadnych świadectwach historycznych i wskazanie jej jako miejsca chrztu to wynik czystych spekulacji o wyraźnie antyniemieckim ostrzu (Miasto wprawdzie należało do Rzeszy, ale – po pierwsze – reprezentowało uniwersalizm Cesarstwa i nie było bezpośrednio związane, w odróżnieniu od biskupstwa w Magdeburgu, z militarną i polityczną ekspansją saskich margrabiów z pogranicza, po drugie zaś, to właśnie biskupi Ratyzbony zostali wyznaczeni przez papieża do szerzenia chrześcijaństwa na wschodzie).
Tak oto dotykamy sprawy najważniejszej – motywów chrztu (bo zapewne nie było tylko jednego powodu). Pokutujące ongiś wnioski, że Mieszko ochrzcił się via Czechy, by uniknąć niemieckiego zagrożenia, należy dziś raczej między bajki włożyć.
Owszem, rodowo-plemiennemu państwu Polan zagrażali pograniczni margrabiowie sascy czy awanturnicy w rodzaju Wichmana (ale bywali oni też przecież przeciwnikami niemieckiego cesarza, który z tego powodu, nie bez oporów, musiał uznać Mieszka za swego „przyjaciela”). Czechy nadto nie miały samodzielności kościelnej i były zależne, jako się rzekło, od cesarskiej Ratyzbony, a ich elity – przykładem choćby św. Wojciech – pod każdym względem (politycznym, kulturowym czy religijnym) podlegały niemieckim wpływom. Chodziło zatem raczej o zagrożenie ze strony potężnego pogańskiego Związku Wieleckiego, militarno-politycznej unii Słowian Połabskich, z którymi Mieszko walczył o Pomorze i którzy pozostawali w sojuszu z Czechami.
Tym samym Mieszko rozrywał ów niebezpieczny alians, ale też wystawiał się na ogromne niebezpieczeństwo: oto jego niewielkie jeszcze państwo znalazło się, właśnie za sprawą chrztu, we wrogim pod względem religijnym otoczeniu. Tylko słabo jeszcze schrystianizowane Czechy, panujące zresztą wtedy nad Śląskiem i Małopolską, stanowiły wyjątek. Cała reszta – Pomorzanie i Prusowie, Słowianie zza Odry i Rusini, Skandynawowie i Węgrzy – była pogańska. Ba, pogańska była niemała część „plemion polskich” i wszystek niemal lud własny, o którego jakim takim chrześcijaństwie powszechnym można mówić dopiero od XIII wieku.
Co więc doprawdy – w tak niebezpiecznej sytuacji – zadecydowało?
Nie wykluczam oczywiście osobistych pobudek religijnych. Na dwór polańskiego księcia docierali już pewnie wcześniej, jeszcze przed przybyciem Dobrawy, jacyś wyznawcy Chrystusa, zwłaszcza słowiańskiego obrządku, i głoszona przez nich wizja zmartwychwstania oraz odkupienia mogła być przekonująca. Ale też chrześcijaństwo, w odróżnieniu od starej wiary, mocno sakralizowało władcę i potęgowało jego znaczenie. Wreszcie, przyjęcie chrztu – z czego Mieszko, najwybitniejszy, jak sądzę, obok Kazimierza Jagiellończyka i najbardziej dalekowzroczny z polskich władców, mający przy tym wcale niezłe rozeznanie w europejskich stosunkach, zdawał sobie raczej sprawę – wpisywało rodzące się państwo w chrześcijańskie uniwersum Zachodu, z jego kulturą polityczną, religijną i militarną, z jego gospodarczymi i społecznymi formami. Nie mógł, rzecz jasna, wiedzieć, że ta decyzja będzie jednym z najważniejszych katalizatorów polskiej państwowości i polskiej tożsamości narodowej. Ale tak właśnie się stało: świt chrześcijaństwa nad Wartą i Gopłem był jednym z zaczynów Polski, jaką dziś znamy. Polski, której bez tego Mieszkowego wyboru mogłoby wcale nie być.