Dzieciom z całą pewnością należy się odpoczynek. Ciężko na niego zapracowały, zwłaszcza pod koniec roku szkolnego, kiedy wszystko się spiętrza i potęguje. Z materiałem gonią nauczyciele, a do zaliczania i poprawiania na lepszą ocenę zapędzają rodzice. Ale łatwiej gonić niż nadążać, dlatego wakacje to dla dzieci akt dziejowej sprawiedliwości i wybawienie. Udało się czy nie – w jednej chwili, po odebraniu świadectwa, wszystko staje się nieważne. Hurra! To jeden z paradoksów czasu i widać po nim, jak bardzo umowne jest znaczenie pewnych działań i jak silnie zależy od czasu, w którym się one odbywają. Do filozofii spędzania wolnego czasu można podejść rozmaicie. Język zna przynajmniej dwa takie podejścia.
Pierwszy sposób mówienia o wakacyjnym wolnym czasie to na przykład takie sformułowania, jak „beztroskie wakacje”, „słodkie lenistwo”, „robić sobie wakacje od… (pracy, podatków, dzieci, sprzątania, mycia itd.)”. Mówią one mniej więcej tyle, że każdemu należy się czas, w którym odrzuci przymusy codzienności i będzie mógł nie zajmować się niczym ważnym – dolce far niente.
Drugi sposób wyraża odmienne nastawienie do wolnego czasu. Mówi się „ładować akumulatory”, „aktywny wypoczynek”, „spędzać czas pożytecznie” – te sformułowania zakładają znacznie mniejszą beztroskę, może nawet jej brak – za to wiążą się z planowaniem, strategią i osiąganiem długoterminowych celów.
To pokazuje, że jesteśmy różni i każdy ma swoje potrzeby i upodobania. Język to tylko wyraża. Można przypuszczać, że od kiedy tylko istnieją wakacje od szkoły, rodzice stają przed dylematem, które podejście jest lepsze i co zrobić, by ich dzieci spędziły czas miło (słodko) albo owocnie (pożytecznie).
Wszystko byłoby po staremu i można by zakończyć sprawę sentencją z wakacyjnym słońcem w treści nihil novi sub sole, gdyby nie to, że w ostatnim czasie wielu rodziców uległo presji planowania swoim dzieciom (i za swoje dzieci) wszystkiego, co tylko da się zaplanować. W trakcie roku szkolnego na przykład na bieżąco obserwują oceny przez dziennik elektroniczny, nie jak dawniej – od zebrania do zebrania. (Sam kilka razy miałem okazję wiedzieć o ocenie mojego dziecka ze sprawdzianu, zanim ono samo się o niej dowiedziało.) I gdy tylko pojawi się problem, organizują – a to pogadankę z nauczycielem, a to naradę z innymi rodzicami, albo od razu korepetycje. Dbają też o czas wolny swoich dzieci i ich życie towarzyskie – wożą je na dodatkowe zajęcia, na treningi sportowe, taniec, zbiórki harcerskie, do kina, na dyskoteki szkolne, do dalej mieszkających koleżanek i kolegów itd. itp. Sam łapię się na tym, że najczęstszą relacją między mną a moim dzieckiem jest relacja szofer – pasażer.
Nic więc dziwnego, że podobną presję czują rodzice przed wakacjami – chcą je zaplanować najlepiej jak potrafią. Szukają bezpiecznych i atrakcyjnych kolonii lub półkolonii (zwracają przy tym uwagę, czy dzieci mają pokoje dwuosobowe i czy będą zakwaterowane z kimś miłym, no i czy w pokoju jest telewizor, a w w ośrodku – wi-fi). Planują wspólny wyjazd w ciekawy zakątek kraju lub świata. Przeglądają oferty domów kultury (które najczęściej też mają wakacje), szukają w propozycjach klubów sportowych. Martwią się przy tym, czy aby ich dzieci nie będą się nudzić i nie zmarnują tego wolnego czasu.
Gdzie mi tam do krytykowania takich dobrych chęci, ale zastanawiam się, czy gdyby moi rodzice planowali moje wakacje (owszem planowali w tym sensie, że od 12 roku życia do końca studiów pomagałem w gospodarstwie), to byłbym z tego zadowolony?
W dzieciństwie miałem do dyspozycji piłkę do nogi i rower – ale to była jedyna „ingerencja” moich rodziców w moje wakacyjne plany. Wszystko inne było moją sprawą i wolnością. Najlepiej wspominam grę w kapsle na krętych i długich trasach wyrysowanych podeszwą buta na naszym podwórzu oraz zabawy w bitwy i oblężenia, które odbywały się w stercie piachu. Budowaliśmy na niej wymyślne zamki, tunele, machiny oblężnicze, rekrutowaliśmy żołnierzy (w miejsce poległych lub wziętych do niewoli) ze znalezionych patyków. Z gliny lepiliśmy co ważniejsze figury i suszyliśmy je na słońcu. Zresztą zabawa w lepienie przedmiotów z gliny to oddzielna kwestia, bo można się było w ten sposób bawić nawet z dziewczynami. Jeśli chciałem postrzelać z łuku, to go sobie robiłem z wierzbiny i kawałka sznurka. Podobnie z procą, tyle że tu zamiast sznurka potrzebna była gumka od weków. Gdy miałem z bratem i kolegami ochotę na sport, to organizowaliśmy zawody – dyscyplina była dowolna, bardzo lubiliśmy skoki wzwyż i w dal. A gdy trudno było wyłonić zwycięzcę, tłukliśmy się o to miano. W okolicznej rzeczce łapaliśmy cierniki i piskorze, a czasem chodziliśmy do „bagna”, gdzie wbrew nazwie można się było wykąpać (po tej emocjonującej zabawie należało się wykąpać ponownie, już w domu). Korzystaliśmy z uroków wszelkich okolicznych budów, gdzie można było bawić się w skakanie z okien albo bujanie na linie do wciągania zaprawy (tak zwana tarzaniada). Bardzo ceniliśmy wszelkiego rodzaju wykopy, na przykład pod instalację betonowych rur kanalizacyjnych. Takie wykopy są lepsze od jakiejkolwiek ścieżki surwiwalowej – i bardziej bezpieczne, bo z wykopu nie da się spaść. Ech, rozmarzyłem się. To był wspaniały czas. I nikt mi go nie organizował. Może właśnie dlatego był taki wspaniały. Co polecam wszystkim zatroskanym rodzicom.
Udanych wakacji (od przejmowania się potomstwem)!
Ryszard Bieńkowski