Politycy uwzięli się ostatnio na historię: chcą podnosić jej rangę, prostować, co krzywe, i budzić dumę z narodowej przeszłości. Jako autor podręczników do historii powinienem skakać z radości – tymczasem siedzę, drapię się w głowę i sam nie wiem. Dlaczego?
Mniejsza o dumę z naszej przeszłości, choć politycy o chrześcijańskim poglądzie na świat powinni wiedzieć, że w dziejach każdej grupy ludzi, jak i każdej jednostki, są momenty chwały, ale też chwile upadków; zdarza się nawet, że jedne są mylone z drugimi (co łatwo dostrzec u sąsiadów).
Gorzej, że politycy – i to wszelakiej maści – nie zawsze mają pojęcie, czym się właściwie nauka o przeszłości zajmuje. „Historia to fakty” – lubią powtarzać. Niewątpliwie: miliardy faktów, a może i więcej. Czy jabłko spadające z jabłoni to fakt historyczny? Owszem, jeśli patrzy na nie Izaak Newton, który zaraz odkryje prawo powszechnego ciążenia. A my wierzymy jego opowieści, choć niektórzy twierdzą, że Newton ją wymyślił.
No i klops. Rzecz w tym, że fakty same w sobie niewiele nam powiedzą. W książce Jezus z Nazaretu. Czego chciał. Kim był – wydanej przez dominikanów, zatem nihil obstat, polecam nie tylko politykom – otóż w książce tej Gerhard Lohfink, jej autor, napisał: Biliony czystych „faktów” mkną chaotycznie przez kosmos. Jeśli nikt ich nie uporządkuje i nie zinterpretuje, będą to tylko śmieci, po prostu odpady informacyjne.
Tu leży pies pogrzebany: nie da się przedstawić wszystkich faktów. Które zatem wybrać, a które pominąć? Według jakiego klucza? W jaką narrację je wpleść? Lohfink dowodzi, że ewangelie – było nie było, fundament kultury zachodniej – są tekstami interpretującymi. Ukazują tylko wybrane wydarzenia, i to wcale nie w kolejności chronologicznej; w dodatku autorzy mieli różne zamysły, stąd rozbieżności w ich relacjach.
Od siebie dodam, że oprócz czterech ewangelii kanonicznych istnieje ponad sto (!) apokryficznych. Kościół je odrzucił; można bez końca dyskutować, czy słusznie. Moje stanowisko? Słusznie, zawierają bowiem rewelacje typu: mały Jezusek uśmierca kolegę, który zepsuł mu zabawę.
Jak widać, „fakty” nie zawsze są faktami. Nasi informatorzy z przeszłości nieraz się mylą albo umyślnie kłamią, my zaś nierzadko źle ich rozumiemy, przypisujemy im naszą mentalność bądź myślimy życzeniowo. Przykładem takiego myślenia jest teza: Polska nigdy nie prowadziła wojen zaborczych. Owszem, prowadziła. Mogę podać stosowne fakty. Choć jeśli odpowiednio je zinterpretujemy…
Dobierając fakty do przyjętego założenia, można udowodnić każdą tezę. W PRL-u podkreślano na przykład „odwieczną wrogość” między Polską a Niemcami. Faktów nie brakowało; czy były one wyssane z palca? Skądże znowu; manipulacja polegała na selekcji prawdziwych informacji. Pomijano te niewygodne, jak choćby wspólne niemiecko-polskie wyprawy przeciw Słowianom połabskim.
Jednak ze znajomości wszystkich dostępnych nam faktów też można wyciągnąć skrajnie różne wnioski. Przykład? Król Stefan Batory bardzo długo miał u nas dobrą prasę; dopiero od jakiegoś czasu historycy podkreślają, że jego plan wielkiej wojny z Turcją był sprzeczny z interesem Polski. Dlaczego zmienili zdanie? Czy odkryli nieznane dotąd informacje? Nie. Inaczej zinterpretowali te, które już znali.
Politycy lubią historię, i to bardzo. Jest to jednak sympatia bez wzajemności: historii dobrze by zrobiło, gdyby lubili ją mniej. A to dlatego, że na ogół traktują nauczycielkę życia instrumentalnie, szukając w niej uzasadnienia swych poglądów (choć bywają chlubne wyjątki).
Polityk zawsze wie, jak było; historyk nieraz błądzi, zmienia zdanie, przyznaje się do niewiedzy. Gdy polityk trafi na oponenta, uśmiecha się pobłażliwie: niech się pan lepiej douczy. Historyk w takiej sytuacji spiera się, zaperza, bierze tabletki na serce, przekonuje do swych racji żonę, lekarza i obcych ludzi w pociągu – jednak uczciwie przedstawia argumenty przeciwnika.
Nie obwiniam polityków – taka już specyfika ich, powiedzmy, zawodu. Tylko, na miłość boską, niech nam nie mówią, czym jest historia ani jak jej uczyć. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Tomasz Małkowski
Niestety, jeden z problemów polega na tym, że i historycy dają się wciągnąć w zabawę…. Niejedna propagandowa wizja dziejów ma swoich propagatorów w osobach profesorów historii.