Dziennik Gazeta Prawna opublikował ranking szkół podstawowych w 18 największych miastach Polski. (1) Bez niespodzianek: uczniowie szkół społecznych i katolickich w teście szóstoklasisty wypadli o niebo lepiej od dzieci ze szkół państwowych. Owszem, tu i ówdzie w pierwszej dziesiątce zdarzyła się szkoła samorządowa, lecz jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Gazeta ma proste wyjaśnienie sukcesu placówek niepublicznych. „W takich szkołach dzieci często muszą przejść wstępną selekcję – wyjaśnia ekspert. – Dostają się tylko najlepsze”.
Wyjaśnienia proste jak budowa cepa mają tę cenną właściwość, że każdy je zrozumie. Proszę bardzo: Gdyby zwykłe szkoły selekcjonowały uczniów, wypadłyby równie dobrze jak te „elitarne”. I wszystko jasne. Trzeba było się urodzić zdolnym i bogatym.
Czytam takie wyjaśnienia i zgrzytam zębami. Co mnie tak złości? Po pierwsze, krzywdzące uproszczenia. Po drugie, wnioski, z których nic nie wynika. Po trzecie, przyklepywanie status quo. Jest, jak jest, i nic na to nie poradzimy. Kto przyszedł na świat jako biedak, przez całe życie będzie klepał biedę. Chyba że wygra w totolotka.
A jednak… „Na szacunek zasługują szkoły publiczne, które osiągnęły najwyższe wyniki – piszą autorki tekstu o rankingu. – One nie selekcjonują uczniów, pracują ze wszystkimi”.
Aha, więc jednak się da? To może warto by wziąć pod lupę placówki z pierwszej dziesiątki i zapytać: co łączy dobre szkoły niepubliczne z równie dobrymi publicznymi?
Mój syn chodził do państwowej podstawówki i państwowego gimnazjum. Córka przeszła przez społeczną szkołę podstawową; we wrześniu zacznie drugą klasę państwowego gimnazjum (według mnie: dobrego gimnazjum). Mogę porównać.
Nie podam nazwy podstawówki, do której chodziła córka, bo to nie tekst reklamowy. Muszę jednak powiedzieć, że we wspomnianym rankingu szkoła ta zajęła drugie miejsce. Dlaczego muszę? Żeby oddać sprawiedliwość dyrekcji, która nie prowadzi selekcji uczniów. Decyduje kolejność zgłoszeń.
W szkole byli więc uczniowie zdolni i – powiedzmy – mniej zdolni. Ich rodzice niekoniecznie należeli do bogaczy. Na czesne czasem składali się dziadkowie. Uważali, że to najlepszy prezent, jaki mogą zrobić wnukowi.
Skoro nie było selekcji, to co sprawiło, że szkoła tak dobrze wypadła w testach? Proszę bardzo, podam kilka przyczyn. Jednak zastrzegam: będą to subiektywne i niepełne spostrzeżenia rodzica. Oto one:
Po pierwsze, niewielka liczba dzieci w klasie. Przyznają Państwo: uczyć szesnastkę (czy dwunastkę) a uczyć dwudziestkę piątkę – to jest różnica. Po drugie, atmosfera. W małej szkole wszyscy się znają. Dzieci czują się trochę jak w dużej rodzinie (w której, rzecz jasna, zdarzają się konflikty, ale łatwiej można je rozwiązać). Po trzecie, kadra. Jeśli ktoś został nauczycielem z przypadku, dyrektor nie będzie go trzymał na siłę. Po czwarte – tego najbardziej brakuje mi w szkołach państwowych – program edukacyjno-wychowawczy, który nie jest świstkiem papieru. Nauczyciele współpracują ze sobą: mają wspólne cele i wiedzą, jak je osiągnąć. Po piąte, zaangażowanie nauczycieli. Nie pojedynczych belfrów, lecz grona pedagogicznego jako całości. Troska o to, co zrobić, żeby dobrze przygotować dzieci do wędrówki przez życie.
Teraz o sprawdzianie szóstoklasisty. Obie szóste klasy od września spotykały się dwa razy w tygodniu na tzw. fakultetach, na których rozwiązywały i omawiały testy z poprzednich lat. Tłukły je tydzień w tydzień. Z początku jeden test zajmował mojej córce około godziny; po kilku miesiącach radziła sobie w niecałe czterdzieści minut. Cóż, ćwiczenie czyni mistrzem. Chylę czoła przed zwolennikami testowania.
Zostawiam testy w spokoju. Zapytam raczej: Czy szkoły państwowe mogą być takie jak prywatne? Ba, przecież nieraz są! Owszem, liczba uczniów w klasie zależy od ministerstwa (które woli zamykane szkoły od mniej licznych klas), istnieją jednak podstawówki oraz gimnazja ze świetną kadrą, zaangażowaną i współpracującą. Zgodzą się Państwo?
W maju uczestniczyłem w festynie zorganizowanym przez gimnazjum mojej córki. Był grill, były zawody sportowe i występy na świeżym powietrzu. Z zachwytem przyglądałem się jednej z wychowawczyń. Nie to, że była ładna (owszem, była); moją uwagę przyciągnęło jej fantastyczne podejście do uczniów. Każdemu miała coś dobrego do powiedzenia, każdego wysłuchała… Chwaliła te swoje dzieciaki, zachęcała je i dopingowała. Była cała dla nich – a one o tym wiedziały. Miałem ochotę pokłonić jej się w pas. Z trudem się powstrzymałem.
Nie, szkoły państwowe wcale nie muszą być gorsze od społecznych i katolickich.
1 Ranking szkół podstawowych: Społeczne i katolickie najlepsze
Tomasz Małkowski
Niestety, nasze państwo nie wspiera rozwoju niepublicznych szkół. A kiedyś ktoś wspominał o bonach edukacyjnych, prawda? Może to byłby jeden z pomysłów na powstanie małych niepublicznych szkół. Ale nikomu nie zależy na tych zmianach. Mało ludzi rozumie, że miałoby to pozytywny skutek dla całego systemu edukacji. A miało być tak pięknie.
Uważam, biorąc pod uwagę moje doświadczenie zawodowe i również ten tekst, że najważniejsi są zaangażowani rodzice. Tacy, którzy doceniają wartość edukacji i dopingują dziecko. Wcale nie muszą odrabiać z dzieckiem lekcji i codziennie przepytywać. Muszą cenić edukację. Jest ich niestety niewielu, przynajmniej w moim środowisku (mała, wiejska szkoła). Są zajęci zapewnieniem bytu rodzinie, a zresztą gromada magistrów pracuje na taśmie w fabryce z nimi, więc to żadna zachęta do edukowania dzieci.
W opisanej szkole nie było selekcji, ale byli zaangażowani rodzice, a nawet dziadkowie. To więcej warte.
Moim zdaniem zaangażowani rodzice nic nie wskórają, jeśli dzieci trafią na represyjnych nauczycieli 🙁 Mam dzieci w szkole katolickiej i niestety muszę stwierdzić, że 1 represyjny nauczyciel bardzo podcina skrzydła, rodzic zaczyna wtedy pracę od początku 🙁