Postaw na edukację

05.12.2014

Jednakowa szkoła dla wszystkich

A może nie?

Jednakowa szkoła dla wszystkich

Nie ma najmniejszych wątpliwości: nasz system oświatowy jest lepszy od niemieckiego. W testach PISA lądujemy wyżej od Niemców, na Narodowym dołożyliśmy im 2:0, w dodatku w szkole panuje u nas równość, a za Odrą – nie.

Teraz poważnie (choć wciąż lekko). Polskie dzieci przez 9 lat chodzą najpierw do podstawówki, potem do gimnazjum. Niemieckie po 4 latach Grundschule trafiają – zależnie od zdolności – do jednego z trzech typów szkół.

Nad Wisłą i nad Łabą istnieją zatem dwa różne modele edukacji; przyjęliśmy sobie nasz i siedzimy zadowoleni. Owszem, podnoszą się głosy krytyki (jakże by inaczej?). Gimnazja obrywają jednak za to, że: 1) w ogóle istnieją, 2) są, jakie są – a nie za to, że zbierają dzieciaki jak leci. W moim przekonaniu wrzucenie wszystkich 13-latków do jednego worka jest główną wadą gimnazjów – i to za nią powinny one brać cięgi.

A może szukam dziury w całym? Tak powiedzą zapewne zwolennicy naszego modelu, widzący go jako szansę spotkania i współpracy uczniów różniących się zdolnościami, pochodzeniem społecznym i w ogóle wszystkim, czym jeden człowiek może się różnić od drugiego. Gimnazjaliści uczą się więc nie tylko matematyki, lecz także wrażliwości i tolerancji.

Polskie gimnazjum, widziane oczami jego zwolenników, nie zamyka nikomu drogi do dalszej edukacji. Bywa przecież, że uczeń z trudem przepchnięty przez podstawówkę, w kolejnej szkole zadziwia wszystkich. W Niemczech nie byłoby mowy o żadnym gimnazjum (chyba że uparliby się rodzice); poszedłby do Fachschule, potem do Berufsschule i skończyłby na taśmie w fabryce Opla czy Audi. U nas taki uczeń może sięgnąć po akademickie laury.

Nie stresujemy dzieci wyścigiem szczurów (w Japonii nawet przedszkolaki chodzą na dodatkowe kursy). Nauczyciele nie dzielą się u nas na tych z „lepszych” i „gorszych” szkół, mają zatem równe, a przynajmniej podobne szanse sukcesu zawodowego. Przyjęty przez nas model – 9-letnia szkoła dla wszystkich, zdolnych czy nie – znakomicie sprawdza się w Finlandii, uchodzącej za edukacyjny cud świata.

Prawda, sprawdza się. Nie nazwałbym jednak naszego modelu fińskim i vice versa. Swego czasu państwo fińskie przeprowadziło gruntowną reformę oświaty; na jej wyniki czekało – bagatela – 25 lat. Dziś różnica między najlepszymi a najsłabszymi uczniami jest w Finlandii najmniejsza na świecie.

U nas jest ona kolosalna. Gdy jedni gimnazjaliści piszą książki czy programy komputerowe, drudzy sylabizują i nie mogą spamiętać tabliczki mnożenia.

Mam wrażenie, że nasz system wcale nie niweluje różnic – a jeśli nawet, to kosztem uczniów zdolnych. Jak to w życiu: w klasie jest kilku bystrzaków, kilku – powiedzmy elegancko – uczących się wolniej i cała reszta średniaków. Dla kogo ma poprowadzić lekcję nauczyciel? Aj, zapomniałem: powinien zindywidualizować podejście.

Może nie od rzeczy będzie odwołać się do własnego doświadczenia. Gdy w szkole podstawowej chodziłem do IIIb, nauczyciele zaczęli po cichu przekonywać rodziców moich i kolegi, by przenieśli nas do równoległej klasy (były tylko dwie). – Chłopaki się marnują – mówili ponoć. Rodzice posłuchali – i tak we wrześniu trafiliśmy do znakomitej IVa.

Gdyby nie owi nauczyciele, zapewne nie pisałbym dziś książek. A kolega? Chyba nie naruszę jego dóbr osobistych, jeśli powiem, że był nim Jacek Kurski. Trudno odmówić mu inteligencji, prawda?

Nie zdziwią się więc Państwo, gdy powiem, że jestem za systemem podobnym do niemieckiego. Po co męczyć Antygoną kogoś, kto ma wstręt do czytania, a z upodobaniem (i pożytkiem) będzie naprawiał silniki? Jak się czują ci jedynkowi i dwójkowi przy takich, co to przeczytają na przerwie i dostaną szóstkę? Jaką samoocenę może mieć gimnazjalistka, która dzień w dzień utwierdza się w przekonaniu, że jest gorsza od koleżanek? I jaka dla nas korzyść z tego, że zdolni przysypiają na lekcjach? Albo z nudów je rozwalają?

Co ciekawe, gimnazja – wbrew zamierzeniom ich twórców – szybko podzieliły się na „lepsze” i „gorsze”, sprofilowały klasy (czego oficjalnie nie wolno robić), na różne sposoby kuszą dobrych uczniów, niektóre zatrudniają native speakerów… Może warto zareagować na ten samorzutny proces korektą systemu?

Mam dwa pomysły. Pierwszy jest taki, by stworzyć osobną ścieżkę kształcenia zawodowego; zaczynałaby się ona już po szkole podstawowej. Gimnazja pozostałyby jako ścieżka przygotowująca do matury, a równolegle do nich istniałyby szkoły zawodowe (czy jakkolwiek je nazwiemy). Rzecz jasna, uczniowie mieliby możliwość przejścia z jednej ścieżki na drugą w razie powodzeń czy niepowodzeń szkolnych.

Drugi pomysł, całkowicie sprzeczny z pierwszym, to „finlandyzacja” naszego systemu oświaty. Nie mam złudzeń: nie przejdzie. Fińska szkoła to kosztowna instytucja. W 2000 r. Finlandia przeznaczyła na edukację 5,65% PKB, w 2011 r. – 6,47%. Dane dla Polski to odpowiednio 5,60% i 5,46%. (1)

Co tam, Niemcy wydali jeszcze mniej. W 2011 r. marne 5,13 %. Nie mówiłem, że nasz system oświatowy jest lepszy?

1 Education at a glance 2014

Tomasz Małkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Artur pisze:

    Już w komentarzu do „Zostawiać, czy nie zostawiać…” pisałem, że powinno się dać uczniom możliwość wyboru ścieżki edukacyjnej w gimnazjum. Jestem więc raczej przekonany do pierwszego rozwiązania. Jest tylko jeden problem. Będzie to wymagało co najmniej tyle samo pieniędzy, co finlandyzacja – przynajmniej w początkowym okresie.

    Obawiam się, w wydaniu polskiego ministerstwa będzie to wyglądać tak:
    – wydamy nowoczesne i chwalone w świecie rozporządzenie
    – na pytania będziemy odpowiadać „Właścicielami szkół są gminy i to one odpowiadają za prawidłową realizację przepisów prawnych. Do gmin należy także finansowe zabezpieczenie potrzeb szkoły.”

    Aż strach jednak o tym pisać. Kilka lat temu wyrażałem wątpliwość, czy MEN nie powinno zachęcać rodziców, by zamiast z dziećmi przygotowywać Wigilię, ubierać choinkę i śpiewać kolędy – wysyłali je do szkoły, by nie przeszkadzały. I co?

  2. Malwina pisze:

    W systemie niemieckim nie podoba mi się to, że zaledwie po 4 latach nauki (sic!) podejmuje się bardzo poważną decyzję, która może zaważyć na całym życiu dziecka. Czy 4 lata wystarczą nauczycielom, rodzicom (i samym dzieciom), żeby stwierdzić: „Ty nadajesz się na magistra, ty ledwo dasz sobie radę jako zwykły pracownik fizyczny, a ty – jak większość – należysz do tzw. średniaków”. Szufladkowanie uczniów (i to tak młodych) wydaje mi się bardzo krzywdzące.

    1. Artur pisze:

      Ale czy nie ma tam drogi „w poziomie” – czyli możliwości przejścia z jednego typu szkoły do drugiego?