Postaw na edukację

06.10.2017

Godziny karciane trzymają się mocno

Czyli o tym, że koło to jednak kwadrat

Godziny karciane trzymają się mocno

A na przykład tacy piłkarze – pracują niecałe dwie godziny tygodniowo. I to z piętnastominutową przerwą. Prawda, że to jest życie? Czasem zdarzy im się też zagrać w europejskich pucharach, złapią wtedy kilka nadgodzin. Ale raczej ci zagraniczni, bo nasi rzadko grają w pucharach. Niektórzy jeszcze występują w reprezentacji kraju – po dwie godziny kilka razy do roku. Praca marzeń! Albo lekkoatleci, sprinterzy chociażby – najlepsi pracują poniżej 10 sekund i to zaledwie kilka razy do roku na zawodach…

No dobrze, koniec żartów i do rzeczy, bo to o sprawiedliwość chodzi. Tygodniowe pensum nauczyciela wynosi 18 godzin przy tablicy. To są te piłkarskie 2 godziny na boisku. Wiadomo, że piłkarz, by być piłkarzem, musi trenować – ciało i umysł, bo nie wystarczy dobrze kiwać i celnie strzelać, trzeba też rozpracowywać przeciwnika i przygotowywać się mentalnie do kolejnych meczów, żeby podtrzymywać hart ducha i wolę walki. A po meczu poprawiać to, co nie wyszło najlepiej, czyli jeszcze więcej trenować. Nauczyciel podobnie – musi się stale przygotowywać do zajęć, a po nich sprawdzać efekty swojej i uczniów pracy, by móc się jeszcze solidniej przygotowywać do kolejnych bojów… tzn. lekcji. Innymi słowy piłkarz jest piłkarzem 24 godziny na dobę (no może poza chwilami, kiedy idzie na dyskotekę, żeby potańczyć przy Za twe oczy zielone, zielone…). A nauczyciel jest nauczycielem również 24 godziny na dobę (z przerwami na obiad, który trzeba ugotować). Niedawno przeczytałem, że w Rosji straciła pracę nauczycielka, która w jednym z portali społecznościowych umieściła swoje zdjęcia w obcisłej sukience. Nie spodobało się to niektórym rodzicom, bo jakoby mogło gorszyć ich dzieci (chodziło o przedszkolaki). Doprowadzili więc do zwolnienia nauczycielki z pracy. Widać z tego, że nauczycielem jest się nie tylko w szkole, ale też w Internecie.

Kilka lat temu Instytut Badań Edukacyjnych (podległy Ministerstwu Edukacji) przeprowadził badanie, które miało wykazać, ile właściwie wynosi tygodniowy czas pracy nauczyciela. Wliczając w to nie tylko mityczne 18 godzin pensum, ale też wszystkie czynności przygotowawcze do zajęć, sprawdzanie klasówek, doskonalenie zawodowe, obowiązki wychowawcze i inne narzucane przez dyrekcję. Wynik badania wykazał, że taki tygodniowy czas pracy nauczyciela wynosi około 47 godzin. Czyli o 7 więcej niż typowy tydzień pracy składający się z pięciu ośmiogodzinnych dniówek.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy trwały te badania, wprowadzono do Karty nauczyciela przepis mówiący o tym, że wymaga się od nauczycieli 40-godzinnego tygodnia pracy. A jako rękojmię, że nauczyciel rzeczywiście tyle w tygodniu przepracuje, dołożono mu z czystej życzliwości 2 godziny dodatkowych zajęć. Mistrzowie logiki formalnej, którzy najprawdopodobniej stali za wprowadzeniem tego przepisu, mogli rozumować w ten sposób: „Nauczyciel pracuje w tygodniu 18 godzin przy tablicy i nie wiadomo ile poza nią (bo badania na ten temat dopiero trwają). A skoro powinien pracować 40 godzin, jak to wynika z kodeksu pracy, to dołóżmy mu dwie dodatkowe obowiązkowe godziny do pensum, nie płacąc za nie”. Brawo – i za kreatywną rachunkowość, i za kreatywną logikę, i za szacunek do zawodu nauczyciela. Za to ostatnie dlatego, że po otrzymaniu wyników badanie IBE, z którego wynikało, że nauczyciele pracują jednak znacznie dłużej niż 40 godzin, nikt przez długi czas nie wpadł na pomysł, żeby odjąć im nadmiar obowiązków albo za te obowiązki dodać coś do wynagrodzenia. Po co więc było oficjalne badanie IBE, skoro nie wykorzystano jego wyników?

Przepis o dwóch „karcianych” godzinach formalnie już nie obowiązuje. Ministerstwo wycofało go w zeszłym roku szkolnym.

Nauczyciele mogliby uznać to za powrót do normalności i akt sprawiedliwości dziejowej, ale niestety – porządek obowiązujący w szkole nie jest tak prosty, jak zasady prawa, które mówią, że jeśli jest przepis, to się go stosuje, a jeśli go nie ma, to go nie ma.

W szkole obok obowiązujących przepisów istnieją równolegle przynajmniej dwie zasady pozaformalne, na które nikt jeszcze nie znalazł rady. Po pierwsze inercja – zanim dyrekcja albo organ zarządzający szkołą zauważy, że przepis przestał obowiązywać, chętnie będzie z niego nadal korzystać (o ile oczywiście jest to w jej/jego interesie). Po drugie argument siły – wiemy, że ten przepis nie obowiązuje, ale w naszej szkole nadal będziemy go przestrzegać, bo tak jest nam wygodniej (lub inaczej mówiąc „Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz”).

Przykład z życia wzięty, a przy okazji jeszcze jedna cegiełka do tej budowli, która może się rozrastać w nieskończoność. Pewien znajomy nauczyciel pracuje w dwóch szkołach (łata etat). W pierwszej ma 16 godzin, w drugiej – 4. Na sierpniowej radzie pedagogicznej (w szkole, w której ma większą część etatu) usłyszał, że przepis o godzinach karcianych już wprawdzie nie obowiązuje, ale „proszę bardzo, tu jest kartka, proszę wpisać, jakie zajęcia dodatkowe będą koleżanki i koledzy prowadzić w tym roku szkolnym, żebym wiedział, kto tu rzetelnie pracuje”. Oczywiście o wynagrodzeniu za te zajęcia nie było mowy. Następnego dnia znajomy nauczyciel w swojej drugiej szkole dowiedział się, że nie będzie co prawda musiał realizować dwóch godzin karcianych, ale jedną – owszem. Wszystko w ramach rzekomego 40-godzinnego tygodnia pracy. Czy zatem ucząc w dwóch szkołach, obowiązuje go 80-godzinny tydzień pracy? A co jeśli miałby zajęcia jeszcze w trzeciej szkole?

Czy jest jakaś granica tego absurdu?

Ryszard Bieńkowski

Pozostaw odpowiedź Arek Anuluj odpowied

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Arek pisze:

    W mojej gminie na naradzie dyrektorów przed rozpoczęciem roku szkolnego (w roku gdy zmieniono zapis) pani inspektor stwierdziła, że „wprawdzie…” (dalej jak u autora wpisu). Dyrektorzy wpatrywali się intensywnie w swoje notatki, kilku pokiwało głowami ze zrozumieniem – bo przecież jak to, nauczyciel będzie sobie w różnych szkołach gminy pracował w różny sposób bez żadnej kontroli?
    Gdy stwierdziłem, że przecież ustawodawca zmienił ten zapis, bo zapewne uznał go za zły (wiem, nadmierny optymizm), więc nie powinniśmy tej złej zasady z własnej woli kontynuować, miałem wrażenie, że dyrektorom ulżyło, że nie oni się odezwali. Kilku z dezaprobatą kręciło głową.
    Dodałem, że w mojej szkole pracuje się wtedy, gdy jest taka potrzeba. Na przykład przed ważną imprezą wszyscy pracują grubo ponad „swoje”. I zwykle nie muszę swoich nauczycieli przymuszać do tego – po prostu zależy im, by ta impreza wyszła dobrze. Gdy dzieci proszą o wyjaśnienie zadania – wtedy zostają. Nie potrzebują do tego dziennika. I tak dalej.
    Muszę tu powiedzieć, że szkoła jest dość mała i jestem w stanie to objąć. Działa!