Gdy rozpoczynałem szkołę podstawową, moi rodzice byli przeświadczeni, że posyłają mnie do 10-latki. Na wzór radziecki. Wielu innych rodziców widocznie również się tego bało, bo sporo moich rówieśników rozpoczęło naukę o rok wcześniej – by uciec przed nadchodzącymi zmianami. Nie wiem, jaka była wówczas motywacja wprowadzania nowego modelu nauczania. Może miała głębsze uzasadnienie niż to, które tak przerażało rodziców, że szkoła będzie „na wzór ruski”, a może nie miała, a była tylko przejawem jakiegoś lizusostwa jednej władzy wobec drugiej. W każdym razie po kilku latach częściowo odstąpiono od nowego modelu i moja podstawówka ostatecznie trwała „tylko” 8 lat.
Zmienione zostały natomiast programy i podręczniki. Pamiętam, że brat dogryzał mi z powodu przedmiotu „środowisko”, pytając, czy można się go uczyć tylko w środy. Podręczniki po starszym bracie stały się bezużyteczne, trzeba było kupić nowe. To była wówczas duża zmiana, bo dzieci z roczników mojego starszego rodzeństwa korzystały przez lata z tych samych książek.
Obecnie zmiany w podręcznikach, następujące co kilka lat, dziwią już coraz mniej. Co najwyżej może jeszcze zaskakiwać cel wdrażania niektórych „innowacji”. Poprzednia reforma edukacji wymusiła wprowadzenie do podręczników poprawek polegających na wyrzuceniu z nich określeń sugerujących, że należy coś w książce dopisać, uzupełnić, wypełnić. Chwalebny postulat, żeby nie pisać po książkach, skończył się tym, że setki tysięcy podręczników czekających w magazynach i księgarniach na kolejny rok szkolny, pojechało do papierni i zostało tam zmielonych. W kolejnym roku szkolnym podręczniki różniły się od tych zmielonych tylko treścią niektórych poleceń (na przykład dwóch w całej książce) oraz numerem dopuszczenia do użytku szkolnego. Trochę zbyt błahy powód, moim zdaniem. Zdaję sobie sprawę, że w konsekwencji doprowadził do tego, że podręczniki miały się stać „darmowe”, że miały od tego czasu służyć trzem rocznikom uczniów. Jednak podobny efekt można było osiągnąć bez uciekania się do tak drastycznych rozwiązań.
Zwłaszcza że czego jak czego, ale umiarkowania i rozwagi to naszym kapitanom u steru edukacji niestety zabrakło. Obecna reforma nie tylko wprowadza nowe rozwiązania, takie jak zmiana ustroju szkolnego i podstawy programowej, ale też przekreśla rozwiązania wprowadzone wcześniej, a przewidziane na kilka lat. Nowe podręczniki dla klas 4 i 7 wypierają podręczniki, które przygotowano i opłacono, by przeżyły trzyletni cykl, w którym będą przekazywane kolejnym rocznikom. Zabrakło zaledwie jednego roku. Podobnie będzie za rok z podręcznikami dla klas 5 i 8, które wyprą po dwóch latach wykorzystywania podręczniki do „starej” klasy 5 i wygaszanej 2 gimnazjalnej. I za dwa lata, kiedy „umrą” podręczniki do „starej” klasy 6 i 3 gimnazjalnej. Tym razem nie setki tysięcy, a miliony książek pojadą do papierni na przemiał, choć mogłyby jeszcze służyć uczniom. Czy naprawdę trzy lata planowania to za dużo dla wyobraźni najwyższych władz w naszym kraju? Aż strach pomyśleć, jak wygląda ciągłość rozwiązań i wizja przyszłości w innych dziedzinach naszego życia, takich jak służba zdrowia, budownictwo, handel zagraniczny czy rozwój gospodarczy.
Szukałem jakiejś analogii, by sportretować tę sytuację, a akurat jestem w trakcie wymiany dowodu osobistego. Stary był ważny przez 10 lat. Nowy najprawdopodobniej też dostanę na 10 lat. I raczej nie przewiduję sytuacji, żeby ministerstwo od dowodów osobistych zarządziło wymianę mojego dokumentu tożsamości przed upływem jego ważności. Choć przecież co jakiś czas następują zmiany w formie zabezpieczeń i w wyglądzie wydawanych dowodów. Wprowadza się nowe sposoby identyfikacji legitymujących się nimi osób, dodaje albo wyrzuca jakieś dane, przylepia jakieś odblaskowe znaki holograficzne (albo je wyrzuca). Ale żaden minister od dowodów osobistych nie wpadł jeszcze na pomysł, żeby dowody, które wydał jego poprzednik na ministerialnym stołku, wymienić przed upływem ich ważności. Odbywa się to na zasadzie ewolucji, a nie rewolucji.
Z mojego punktu widzenia wymiana plastikowego identyfikatora i zastąpienie go innym byłyby mniej kłopotliwe i znacznie mniej szkodliwe społecznie niż mielenie milionów książek. No ale ja lubię książki i mam dla nich szacunek.
Ryszard Bieńkowski